nie róbcie tego z Syfonem.
Zaledwie to powiedziałem, wybuchnął:
– Wiesz, gdzie go mam, a ciebie z nim razem? Mam was w du… żym poważaniu!
– Nie róbcie tego – błagałem. – Nie pakujcie się w to! Czy ty nie widzisz siebie w tym? Słuchaj, czyś ty to sobie wyobraził? Czyś ty to zobaczył? Tu Syfon, na ziemi, związany, a ty dopiero uświadamiasz go – na siłę, przez uszy! Czy ty nie widzisz siebie w tym?
Wykrzywił mi się jeszcze szkaradniej.
– Widzę tylko, że i z ciebie niezłe chłopię! I ciebie Syfon przekabacił! A ja, wiesz, gdzie mam to wasze chłopię? Mam je w du… żym poważaniu!
I kopnął mię w kostkę u nogi.
Szukałem słów, których, jak zawsze, nie było.
– Miętus – szepnąłem. – Rzuć to… Przestań robić z siebie… Czy dlatego, że Syfon jest niewinny, ty musisz rozwiązły być? Rzuć to.
Spojrzał.
– Czego chcesz ode mnie?
– Przestań się wygłupiać!
– Przestań się wygłupiać? – bąknął. Oczy mu się zamgliły. – Przestać się wygłupiać – rzekł tęsknie. – Są przecie chłopaki, które się nie wygłupiają. Są chłopaki – synowie stróżów, czeladnicy i parobcy – wodę wożą albo jezdnię zamiatają… Dopieroż muszą śmiać się z Syfona i ze mnie, z naszych fidrygałek! – Zapadł w jedno z tych swoich bolesnych zamyśleń, na chwilę porzucił trywialność i robione chamstwo, twarz mu się rozkurczyła. Gdy wtem porwał się, jak przypieczony rozpalonym żelazem. – Pupa! Pupa! – krzyknął. – Nie, nie chcę dopuścić, żeby uczniów uważano za niewinnych. Syfona zgwałcić muszę przez uszy! D… d… d…! – Ponownie spokraczniał do obrzydliwości i bluznął stekiem ohydy, aż cofnąłem się o krok.
– Miętus – szepnąłem machinalnie w przerażeniu. – Uciekajmy! Uciekajmy stąd!
– Uciec?
Nadstawił uszu. Przestał bluzgać i spojrzał na mnie pytająco. Stał się normalniejszy – chwyciłem się tego jak tonący brzytwy.
– Uciekajmy, uciekajmy, Miętus – szeptałem. – Rzuć to i uciekajmy!
Zawahał się. Twarz jego jakby zwisła, niezdecydowana. A ja widząc, że myśl o ucieczce działa na niego dodatnio, i drżąc, żeby znowu nie popadł w pokraczność, szukałem na gwałt, czym by go zachęcić.
– Uciec! Na swobodę! Miętus, do parobków!
Znając jego tęsknotę do prawdziwego życia czeladników myślałem, że da się schwycić na wędkę parobka. Ach, wszystko jedno mi było, co mówię, szło już tylko o to, żeby go utrzymać z dala od groteski, żeby się nagle nie wykrzywił. Jakoż oczy mu się zaiskrzyły i szturchnął mnie po bratersku w bok.
– Chciałbyś? – zapytał cicho, poufale. Roześmiał się cicho i czysto. Ja także się roześmiałem śmiechem cichym.
– Uciec – mruknął – uciec… Do parobków… Do tych prawdziwych chłopaków, co nad rzeką konie pasą i kąpią się…
I wówczas spostrzegłem rzecz straszną – oto na twarzy jego pojawiło się coś nowego – jakieś roztęsknienie, jakaś specjalna uroda chłopca szkolnego uciekającego do parobków. Z brutalności przerzucił się w śpiewność. Biorąc mnie za swego przestał się maskować i wydobył tęsknotę i liryzm.
– Hej, hej – powiedział śpiewnie, cicho. – Hej, z parobkami razem jeść chleb czarny, na koniach oklep kłusować po łące…
Wargi mu się rozchyliły gorzkim i dziwnym uśmiechem, ciało stało giętsze i smuklejsze, a w karku i w ramionach pojawiło się jakieś zaprzedanie. Był teraz chłopcem szkolnym roztęsknionym do swobody parobczaków – i już otwarcie, z pominięciem wszelkich ostrożności, łysnął do mnie zębami. Cofnąłem się o krok. Znalazłem się w strasznym położeniu. Czy też miałem łysnąć? Jeżeli nie łysnę, gotów znowu parsknąć przekleństwami, ale jeśli łysnę… czy łyskanie nie było bodaj jeszcze gorsze, czy potajemna uroda, którą mi tutaj proponował, nie była bardziej groteskowa od jego brzydoty? Do licha, do licha, po cóż go rozmarzyłem tym parobkiem? W końcu nie łysnąłem, tylko złożyłem wargi i gwizdnąłem cicho, i tak staliśmy naprzeciw siebie łyskając i gwiżdżąc lub śmiejąc się cicho, a świat jakby się załamał i zorganizował na zasadzie chłopca łyskającego i uciekającego, gdy nagle ryk szyderczy zabrzmiał o dwa kroki od nas, ze wszystkich stron! Cofnąłem się o krok. Syfon, Pyzo, z dodatkiem pół tuzina innych syfonistów, trzymali się za niewinne brzuchy rechocząc i rycząc, z wyrazem twarzy pobłażliwym i złośliwym.
– Czego?! – wykrzyknął Miętus, przyłapany. Lecz było za późno.
Pyzo wrzasnął.
– Ha, ha, ha!
A Syfon zawołał:
– Winszuję, Miętalski! Nareszcie wiemy, co w was siedzi! Przyłapaliśmy kolegę! O parobku kolega marzy! Po łące chciałby kłusować z parobkiem! Udajecie życiowego realistę, brutala, zwalczacie cudzy idealizm, a w głębi jesteście sentymentalni. Sentymentalista parobczański!
Myzdral wrzasnął najordynarniej, jak mógł. – Milcz! Psiakrew! Cholera! Choroba! – Lecz było za późno. Żadne, nawet najgorsze, wymysły nie mogły wyratować Miętusa, zdybanego in flagranti potajemnych marzeń. Spłonął krwawym rumieńcem, a Syfon dorzucił tryumfująco i złośliwie: – Cudzy idealizm zwalcza, ale sam do parobków się wdzięczy. Teraz przynajmniej wiadomo, dlaczego czystość mu przeszkadza!
Zdawało się, że Miętus rzuci się na Syfona – ale się nie rzucił. Zdawało się, że zmiażdży wymysłem hiperordynarnym, lecz nie zmiażdżył. Przyłapany in flagranti nie mógł – i stężał w zimnej, jadowitej uprzejmości.
– Aha, Syfonie – zagadnął na pozór nonszalancko, by zyskać na czasie – to ty uważasz, że ja miny stroję? A ty nie stroisz min?
– Ja? – odparł Syfon zaskoczony. – Ja nie stroję do parobków.
– Tylko do ideałów? A, to mnie nie wolno do parobków, ale tobie wolno, bo ty do ideałów stroisz? Czy nie zechciałbyś spojrzeć na mnie? Pragnąłbym, jeżeli ci to przykrości nie sprawi, zobaczyć z frontu twoje oblicze.
– Po co? – zapytał Syfon z niepokojem i wyciągnął chusteczkę od nosa, a Miętus nagle porwał mu tę chusteczkę i cisnął o ziemię: – Po co? Po to, że nie mogę znieść twojej twarzy! Przestań mieć tę minę szlachetną, czystą! A, to tobie wolno?… Przestań, mówię, bo ci się wykrzywię tak okropnie, że ci się odechce – odechce… już ja ci pokażę… pokażę ci…
– Co mi pokażesz? – odparł. Lecz Miętus krzyczał jak w gorączce: – Pokażę! Pokażę! Pokaż mi, to ja ci pokażę! Dość gadania, nuże, pokaż nam to twoje chłopię zamiast gadać o nim, a ja też pokażę i zobaczymy, kto przed kim ucieknie! Pokaż! Pokaż! Dość frazesów, dość tych takich połowicznych, wstydliwych min, mineczek, miniąt delikatnych, panieńskich, co to człowiek sam przed sobą z nimi się ukrywa – diabli, diabli – wyzywam cię na wielkie, prawdziwe minasy, na miny całą gębą, a zobaczysz, pokażę ci takie, że twoje chłopię zemknie, gdzie pieprz rośnie! Dość gadania! Pokaż, pokaż, a ja też pokażę!
Szaleńczy pomysł! Miętus wyzwał Syfona na miny. Wszyscy ucichli i spoglądali na niego jak na niespełna rozumu, a Syfon gotował się do ironicznej inwektywy. Lecz twarz Miętalskiego wyrażała taką zjadliwość diabelską, że uchwycono snadnie straszliwy realizm propozycji. Miny! Miny – ta broń, a zarazem tortura! Tym razem bój miał się toczyć na ostre! Niektórzy