Witold Gombrowicz

Ferdydurke


Скачать книгу

Pimko – wiadomo wszak, iż nic tak nie wpływa na ducha jak ciało. – Dyrektor uchylił drzwi do kancelarii i obaj panowie zajrzeli dyskretnie, a ja z nimi. Przeraziłem się nie na żarty! W dużym pokoju za stołem siedzieli nauczyciele i popijali herbatę zagryzając bułką. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć razem tylu i tak beznadziejnych staruszków. Większość chlipała donośnie, jeden ciamkał, drugi mlaskał, trzeci ciągnął, czwarty siorpał, piąty był smutny i łysy, a nauczycielce francuskiego łzawiły się oczy i wycierała je różkiem chusteczki.

      – Tak, panie profesorze – rzekł dyrektor z dumą – ciało jest starannie dobrane i wyjątkowo przykre i drażniące, nie ma tu ani jednego przyjemnego ciała, same ciała pedagogiczne, jak pan widzi – a jeżeli konieczność zmusza mnie czasem do zaangażowania jakiegoś młodszego nauczyciela, zawsze dbam o to, aby był obdarzony przynajmniej jedną odstręczającą właściwością. Tak, na przykład, nauczyciel historii jest, niestety, w sile wieku i na oko wydaje się znośny, ale niech pan tylko zauważy, jakiego ma zeza. – Tak, ale nauczycielka francuskiego wydaje się sympatyczna – rzekł poufale Pimko. – Jąka się i łzawi. – A, to co innego! Racja, nie zauważyłem w pierwszej chwili. Ale czy nie jest przypadkiem zajmująca? – Ale skąd, ja sam nie mogę z nią rozmawiać przez minutę, żeby dwa razy nie ziewnąć. – A, to co innego! Ale czy są dość taktowni, dość wyrobieni i świadomi doniosłości misji, ażeby nauczać? – To najtęższe głowy w stolicy – odparł dyrektor – żaden z nich nie ma jednej własnej myśli; jeśliby zaś i urodziła się w którym myśl własna, już ja przegonię albo myśl, albo myśliciela. To zgoła nieszkodliwe niedołęgi, nauczają tylko tego, co w programach, nie, nie postoi w nich myśl własna. – Pupa, pupa – rzekł Pimko – widzę, że oddaję mego Józia w dobre ręce. Bo nie ma nic gorszego od nauczycieli osobiście sympatycznych, zwłaszcza jeśli przypadkiem mają osobiste zdanie. Tylko prawdziwie niemiły pedagog zdoła wszczepić w uczniów tę miłą niedojrzałość, tę sympatyczną nieporadność i niezręczność, tę nieumiejętność życia, które cechować winny młodzież, by stanowiła obiekt dla nas, rzetelnych pedagogów z powołania. Tylko za pomocą odpowiednio dobranego personelu zdołamy wtrącić w zdziecinnienie cały świat. – Tsss, tsss, tsss – odparł dyrektor Piórkowski ciągnąc go za rękaw – pewnie, pupa, ale ciszej, nie trzeba o tym zbyt głośno. – W tej chwili jedno ciało zwróciło się do drugiego ciała i spytało: – He, he, hm, no, co tam? Co tam, panie kolego? – Co tam? – odrzekło tamto ciało. – Staniało. – Staniało? – powiedziało pierwsze ciało. – Chyba podrożało? – Podrożało? – spytało drugie ciało. – Chyba cośkolwiek staniało. – Bułki nie chcą stanieć – mruknęło pierwsze ciało i schowało resztki nie dojedzonej bułki do kieszeni. – Trzymam ich na diecie – szepnął Piórkowski dyrektor – gdyż tylko wtedy są dostatecznie anemiczni. Tylko na pożywce anemii zakwitają w pełni krosty age ingrat, wieku niewdzięcznego.

      Naraz nauczycielka kaligrafii, ujrzawszy w drzwiach dyrektora w towarzystwie obcego pana o bardzo doniosłym wyglądzie, zakrztusiła się herbatą i pisnęła przenikliwie:

      – Wizytator!

      Na to hasło wszystkie ciała zadrżawszy powstały i zbiły się w kupę jak stado kuropatw, dyrektor, nie chcąc płoszyć więcej, zamknął dyskretnie drzwi, po czym Pimko ucałował mnie w czoło i rzekł uroczyście: – No, Józiu, idź już do klasy, zaraz rozpocznie się lekcja, a ja przez ten czas rozejrzę się za jaką stancją dla ciebie i po lekcjach przyjdę odprowadzić cię do domu. – Chciałem protestować, lecz bezwzględny belfer tak mnie nagle zbelfrzył absolutnym belfrem swoim, że nie mogłem, i ukłoniwszy się poszedłem do klasy pełen nie wypowiedzianych protestów i szumu, w którym tonęły protesty. Klasa też szumiała. W ogólnym rozgardiaszu uczniowie zajmowali miejsca w ławkach i krzyczeli, jakby za chwilę mieli zamilknąć na zawsze.

      I nie wiadomo kiedy ukazał się na katedrze nauczyciel. Było to to samo ciało, wyblakłe i smutne, które w kancelarii wyraziło ważki pogląd, że staniało. Zasiadłszy na krześle nauczyciel otworzył dziennik, strząsnął pyłek z kamizelki, obrócił rękawy, żeby się na łokciach nie wytarły, zacisnął usta, stłumił coś w sobie i założył nogę na nogę. Następnie westchnął i spróbował przemówić. Hałasy wybuchnęły ze zdwojoną mocą. Krzyczeli wszyscy, za wyjątkiem chyba jednego Syfona, który pozytywnie wyciągał zeszyty i książki. Nauczyciel spojrzał na klasę, poprawił mankiet, zwęził usta, otworzył je i znowu zamknął. Uczniowie wrzasnęli. Nauczyciel zmarszczył się i skrzywił, obejrzał mankiety, pobębnił palcami, pomyślał o czymś dalekim – wyciągnął zegarek, położył go na pulpicie, westchnął, znów coś stłumił w sobie czy przełknął, a może ziewnął, dłuższy czas skupiał energię, wreszcie huknął dziennikiem w katedrę i krzyknął:

      – Dość tego! Proszę się uspokoić! Lekcja się zaczyna.

      Wtedy cała klasa (prócz Syfona i kilku jego zwolenników) jak jeden mąż objawiła nie cierpiącą zwłoki konieczność udania się do ubikacji.

      Nauczyciel, zwany pospolicie Bladaczką od szczególnie niezdrowej i ziemistej cery, uśmiechnął się kwaśno.

      – Dosyć! – krzyknął automatycznie. – Zwolnić was! Chciałaby dusza do raju? A dlaczego to mnie nikt nie zwolni? Dlaczego to ja muszę siedzieć? Siadać, nikogo nie zwalniam, Miętalskiego i Bobkowskiego zapisuję do dziennika, a jeżeli jeszcze który się odezwie, to wyzwę go do odpowiedzi! – Wówczas nie mniej niż siedmiu uczniów przedstawiło świadectwa, że z powodu takich to a takich chorób nie mogli przygotować lekcji. Prócz tego czterech zadeklarowało migrenę, jeden dostał wysypki, a jeden drgawek i konwulsji. – Tak – powiedział zawistnie Bladaczka – a dlaczego to mnie nikt nie da świadectwa, że z przyczyn od siebie niezależnych nie przygotowałem lekcji? Dlaczego mnie nie wolno mieć konwulsji? Dlaczego, pytam, nie mogę mieć konwulsji, tylko muszę siedzieć tu dzień w dzień oprócz niedziel? Precz, świadectwa są sfałszowane, choroby udane, siadać, znamy się na tym! – Ale trzech uczniów, najbardziej spoufalonych i wymownych, zbliżyło się do katedry i zaczęło opowiadać zabawną historię o Żydach i ptaszkach. Bladaczka zatkał uszy. – Nie, nie – jęczał – nie mogę, zlitujcie się, nie kuście, lekcja przecież, co by było, gdyby nas pan dyrektor przyłapał.

      Tu zatrząsł się, obejrzał niepewnie na drzwi i blady strach wypłynął mu na policzki.

      – A gdyby pan wizytator nas przyłapał? Panowie, uprzedzam, że wizytator jest w szkole! Właśnie!… Uprzedzam panów… Nie pora na głupstwa! – jęknął przestraszony. – Trzeba natychmiast zorganizować się wobec wyższej władzy. No… hm… który tam najlepiej opanował przedmiot? Tylko bez blagi, nie czas na żarciki! Pomówmy zupełnie szczerze. Co?! nikt nic nie umie? Zgubicie mnie! No, może jednak któryś, no, przyjaciele, śmiało, śmiało… Aa, Pylaszczkiewicz, mówcie? Bóg zapłać, Pylaszczkiewicz, zawsze miałem Pylaszczkiewicza za wartościowego. No, a co Pylaszczkiewicz najlepiej opanował? Konrada Wallenroda? Czy Dziady? A może ogólne rysy romantyzmu? Niech Pylaszczkiewicz wyzna mi.

      Syfon wszakże, już na dobre utwierdzony w chłopięciu, wstał i odpowiedział:

      – Przepraszam pana profesora. Jeżeli pan profesor wyzwie mnie do odpowiedzi przy panu wizytatorze, będę odpowiadał według najlepszej swojej wiedzy – ale obecnie nie mogę zdradzić, co opanowałem, gdyż zdradzając zdradziłbym samego siebie.

      – Syfon, zgubisz nas – ozwali się z przerażeniem inni – Syfon, wyznaj szczerze!

      – No, no, Pylaszczkiewicz – rzekł pojednawczo Bladaczka. – Dlaczego to Pylaszczkiewicz nie chce wyznać? Rozmawiamy przecież prywatnie. Niech Pylaszczkiewicz wyzna mi. Pylaszczkiewicz nie ma chyba zamiaru gubić mnie i siebie? Jeżeli Pylaszczkiewicz nie chce powiedzieć otwarcie, niech Pylaszczkiewicz da do zrozumienia.

      – Przepraszam pana profesora – odpowiedział Syfon – ale nie mogę wdawać się w żadne kompromisy, gdyż jestem bezkompromisowy i nie mogę sprzeniewierzać się sobie ani zdradzać siebie.

      I