S.K. Tremayne

Dziecko ognia


Скачать книгу

wiara w siebie. Jestem pewna,że Nina Kerthen potrafiłaby to zrobić, jak należy. Idealnie. Nina o blond włosach opadających na skośne, bystre, niebieskie oczy, któremrużyła, gdy próbowała się skupić.

      Poddaję się, wzdycham i spuszczam wzrok. Lakierowane cisowe drewnoodbija w swej ciemnej głębi moją twarz. Przez cały blat biegniepęknięcie, które rozszczepia moje odbicie na dwoje. Stosownie dosytuacji.

      Jestem ponoć atrakcyjna, ale nigdy tak naprawdę nie czuję się piękna: nie z moimi rudymi włosami, piegami i jasną celtycką cerą, która odsłońca nigdy nie nabiera złocistego odcienia. Czuję się natomiast pełnawad, złamana. Pęknięta. I gdy bardzo uważnie się sobie przypatruję, niedostrzegam żadnego piękna, tylko pogłębiające się zmarszczki przyoczach, zbyt liczne w moim wieku, bo przecież mam dopiero trzydzieścilat.

      Z zamyślenia wyrywa mnie cudowny podmuch wiatru. Wpada przez otwarteokno, niosąc woń kwiatów z ogrodów Carnhallow, przegania głupie myśli i przypomina mi o mojej nagrodzie. Nie. Nie jestem złamana i dość jużtego wątpienia we własne siły. Jestem Rachel Daly i radziłam już sobie z większymi wyzwaniami niż dobranie właściwej tapety czy dowiedzenie się,czym jest tazza.

      Siedemdziesiąt osiem sypialni może poczekać, podobnie jak ZachodnieSkrzydło. Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. Wsuwam do kieszenikomórkę, podchodzę do Wschodnich Drzwi, otwieram je i czuję na twarzybłogie promienie słońca. Przede mną, ku południu, rozciąga się trawnik.Przepiękne ogrody.

      Ponoć ogrody w Carnhallow były jedyną rzeczą, o jaką dbał ojciec Davida,Richard Kerthen, choć przegrał resztę rodowego majątku i w końcu zmarłna atak serca. Słyszałam, że Nina niewiele tam zmieniała. Dlatego tutajmogę cieszyć się czystszym uczuciem posiadania: z całego serca podziwiaćświeżo skoszoną trawę w cieniu kornwalijskich wiązów, natłok kolorówlata na rabatach. I mogę od pierwszego wejrzenia pokochać piękne,rozległe lasy rosnące na straży wokół Carnhallow, jakby dom byłszkatułką klejnotów ukrytą w splątanych kolczastych zaroślach.

      – Dzień dobry.

      Odwracam się, trochę wystraszona. To Juliet Kerthen, matka Davida.Samotnie zajmuje niewielkie mieszkanie w poza tym nieodnowionym i popadającym w ruinę Zachodnim Skrzydle. Juliet cierpi na pierwsze objawyalzheimera, ale – jak wyraził to David – „z godnością to wypiera”.

      – Przepiękny dzień – mówi.

      – Cudowny, prawda?

      Spotkałam Juliet kilka razy. Bardzo ją lubię – jest barwną postacią. Niewiem, czy ona mnie lubi. Dotąd byłam zbyt nieśmiała, by posunąć siędalej, by naprawdę się z nią zaprzyjaźnić i zapukać do jej drzwi z ciastem jeżynowo-jabłkowym w koszyku. Bo choć Juliet Kerthen jest starai wydaje się taka krucha, to jednak mnie onieśmiela. Błękitnooka, o wydatnych kościach policzkowych, prawdziwa córka lorda Carlyona. Kolejnyprastary kornwalijski ród. Juliet sprawia, że w każdym calu czuję siędziewczyną z klasy robotniczej z Plumstead. Moje ciasto pewnie byłobydla niej zbyt ordynarne.

      Mimo to jest nienagannie życzliwa. Wina leży po mojej stronie.

      Juliet osłania oczy przed słońcem.

      – David zawsze powtarza, że życie jest jak wspaniały angielski letnidzień. Piękne właśnie dlatego, że tak niezwykłe i ulotne.

      – Tak, to brzmi jak coś, co mógłby powiedzieć David.

      – I jak tam, zadomowiłaś się już, moja droga?

      – O tak, naprawdę dobrze mi idzie!

      – Doprawdy? – Przygląda mi się badawczo, mrużąc oczy, ale poprzyjacielsku.

      Ja również mierzę ją wzrokiem. Jest ubrana jak starsza pani, ale bardzoschludnie. Sukienka, która musi mieć ze trzydzieści lat, kaszmirowyrozpinany sweter w kolorze rdzawej czerwieni, do tego praktyczne, drogiebuty, pewnie uszyte dla niej na miarę czterdzieści lat temu w Truro i teraz – jak przypuszczam – wyczyszczone do połysku przez Cassie, któracodziennie do niej zagląda, żeby sprawdzić, czy staruszka żyje.

      – I to wszystko nie wydaje ci się zbyt przytłaczające?

      – O Boże, nie… to znaczy, może trochę… ale…

      Juliet spogląda na mnie z życzliwym uśmiechem.

      – Nie wolno ci się tym przejmować. Pamiętam, jak Richard po raz pierwszyprzywiózł mnie do Carnhallow. To była prawdziwa męka. Ten ostatniodcinek drogi. Koszmarne małe dróżki przez wrzosowiska za St Ives.Richard był chyba dumny z tego, że posiadłość położona jest na uboczu.Taki dodatek do legendy. Napijesz się herbaty? Mam doskonałą pu-erh.Znudziło mi się pić ją w samotności. Mam też dżin. Nie mogę sięzdecydować.

      – O tak. Z przyjemnością napiję się herbaty. Dziękuję.

      Obchodzę z nią Zachodnie Skrzydło, kierując się do północnej częściposiadłości. Srebrzysty blask słońca migocze niespokojnie na dalekimmorzu. Moim oczom ukazują się kopalnie na szczycie klifu. Paplam coś o domu, próbuję zapewnić Juliet – i być może również samą siebie – żejestem naprawdę optymistycznie nastawiona.

      – Zachwyca mnie, jakie jest ukryte przed światem. Mam na myśliCarnhallow. Schowane w tej prześlicznej dolince, osłoniętej, pełnejsłońca. Zaledwie kilka mil od wrzosowisk, od całej tej posępności.

      Starsza pani odwraca się i kiwa głową.

      – To prawda. Choć druga strona domu jest zupełnie inna. I to całkiemdobrze się składa. Richard zawsze powtarzał, że to dowód na prawdziwośćlegendy.

      Marszczę brwi.

      – Jak to?

      – Bo druga część Carnhallow wychodzi na północ, na kopalnie i klify.

      Kręcę głową, zdezorientowana.

      – David nie opowiadał ci legendy? – pyta Juliet.

      – Nie. Nie przypominam sobie. To znaczy… eee… opowiadał mi mnóstwohistorii. O jarzębinach. O podłym Jago Kerthenie… – Przecież nie mogępowiedzieć: „Na pierwszej randce tak strasznie upiliśmy się szampanem, a potem mieliśmy taki oszałamiający seks, że może zapomniałam połowęrzeczy, jakie mi opowiadał”. Co tak właściwie jest całkiem możliwe.

      Juliet odwraca się w stronę ciemnych zarysów kopalni.

      – No cóż, legenda brzmi tak: mówi się, że Kerthenowie musieli posiadaćjakiś diabelski dar, szósty zmysł, albo byli kimś w rodzaju jasnowidzów,bo wciąż natrafiali na żyły cyny i miedzi, podczas gdy inni spekulancibankrutowali. Po kornwalijsku istnieje nawet nazwa dla ludzi obdarzonychtaką zdolnością: tus-tanyow. Oznacza to „ludzie ognia”, „ludzieświatła”. – Uśmiecha się niefrasobliwie. – Pewnie nieraz usłyszysz, jakmiejscowi opowiadają tę historię w Tinner’s. To uroczy pub w Zennor.Musisz tam zajrzeć, ale nie jedz zapatrzonych w niebosardynek[1]. W każdym razie Richard strasznie się rozwodził nadtą legendą. Bo Kerthenowie zbudowali swoją posiadłość właśnie tutaj, nagruzach starego klasztoru, z widokiem na Morvellan, choć dopiero wielewieków później odkryto tutaj cynę. A więc jeśli wierzyć w takie rzeczy,to by potwierdzało prawdziwość legendy. Zupełnie jakby Kerthenowiewiedzieli, że natrafią tutaj na cynę. Ale teraz chodźmy już, napijmysię herbaty i dżinu, może będą do siebie pasować.

      Energicznie obchodzi północno-zachodni narożnik Carnhallow. Idę za nią,spragniona jej przyjaźni i czegoś, co pozwoli mi zająć myśli czymśinnym. Bo jej historia z jakiegoś powodu, którego nie potrafię wyjaśnić,napawa mnie niepokojem.

      W końcu to przecież tylko głupia historyjka o rodzie, który zbił wielkąfortunę, wysyłając tych wszystkich chłopców do prastarych kopalń.Kopalń, których tunele biegną głęboko pod dnem