ze sobą liniami drzew na miedzach między polami. Tam gdzie trawy nie zostały wykoszone, śnieg nie zdołał przykryć pól jednorodną białą płaszczyzną. Źdźbła przebijały się przez jego pokrywę i z daleka wyglądało to tak, jakby wielka ręka właśnie zaczęła szkicować jakiś abstrakcyjny wzór, ćwiczyć się w krótkich pociągnięciach, delikatnych, subtelnych. Widziałam piękne figury geometryczne pól, pasy i prostokąty, każdy inny w swej strukturze, o własnym odcieniu, inaczej nachylony do pospiesznego zimowego Zmierzchu. I nasze domy, wszystkie siedem, rozrzucone były tutaj jak część natury, jakby wyrosły tu wraz z miedzami, także strumień i mostek na strumieniu, wszystko to wydawało się starannie zaprojektowane i ustawione być może tą samą ręką, która ćwiczyła się w szkicowaniu.
Mogłabym i ja naszkicować mapę z pamięci. Nasz Płaskowyż miałby na niej kształt grubego półksiężyca, otoczonego z jednej strony Górami Srebrnymi, niedużym, niewysokim pasmem górskim, które jest wspólne dla nas i dla Czechów, a z drugiej, polskiej strony – Wzgórzami Białymi. Jest na nim tylko jedna osada – nasza. Wieś i miasteczko leżą w dole, na północnym wschodzie, tak jak cała reszta. Różnica poziomów między Płaskowyżem a resztą Kotliny Kłodzkiej nie jest duża, ale wystarczy, żeby się czuć tutaj trochę wywyższonym i patrzeć na wszystko z góry. Droga wspina się z dołu mozolnie, od północy dość łagodnie, ale zjazd z Płaskowyżu po wschodniej stronie jednak kończy się u nas dość stromo, co zimą bywa niebezpieczne. W czasie ostrych zim Dyrekcja Dróg, czy też jak się tam nazywa ta instytucja, wyłącza tę drogę z ruchu. Wtedy jeździmy nią nielegalnie, na własne ryzyko. O ile, oczywiście, mamy dobre samochody. Właściwie mówię o sobie. Matoga ma tylko motorower, a Wielka Stopa miał własne nogi. Tę stromą część nazywamy Przełęczą. Jest tam też w pobliżu kamieniste urwisko, lecz myliłby się ten, kto uznałby je za twór naturalny. Są to bowiem pozostałości dawnego kamieniołomu, który wgryzał się kiedyś w Płaskowyż i z pewnością w końcu by go zupełnie pożarł ustami koparek. Podobno są plany, żeby go znowu uruchomić, a wtedy znikniemy z powierzchni Ziemi, zjedzeni przez Maszyny.
Przez Przełęcz prowadzi do wsi polna droga, przejezdna jedynie latem. Na zachodzie nasza droga łączy się z inną, większą, lecz jeszcze nie główną. Przy niej leży wieś, którą nazywam sobie Transylwanią, z powodu ogólnego nastroju, jaki w niej panuje. Są tam kościół, sklep, popsute wyciągi narciarskie i świetlica. Horyzont jest wysoki, więc wiecznie panuje tam Zmierzch. Takie mam wrażenie. Na samym końcu wsi jest jeszcze boczna droga, która prowadzi do fermy Lisów, ale ja raczej nie chodzę w tamtą stronę.
Za Transylwanią, tuż przed wjazdem na międzynarodową trasę mamy ostry zakręt, na którym często dochodzi do wypadków. Dyzio nazwał go Zakrętem Wołowe Serce, ponieważ widział, jak kiedyś z ciężarówki jadącej z ubojni należącej do miejscowego tuza wypadła skrzynka z podrobami i krowie serca rozsypały się po drodze; przynajmniej tak twierdzi. Wydaje mi się to dosyć makabryczne i nie wiem naprawdę, czy mu się to wszystko nie przywidziało. Dyzio bywa czasem przewrażliwiony na punkcie niektórych tematów. Asfalt łączy ze sobą miasta w Kotlinie. Przy dobrej pogodzie można z naszego Płaskowyżu zobaczyć i drogę, i nawleczone na nią Kudowę, Lewin, a nawet na północy, daleko, Nową Rudę, Kłodzko i Ząbkowice, które przed wojną nazywały się Frankenstein.
To już daleki świat. Ja zwykle moim Samurajem jeździłam do miasta przez Przełęcz. Za nią można było skręcić w lewo i podjechać pod granicę, która wiła się kapryśnie i łatwo było przez nią przejść niezauważalnie na każdym dłuższym spacerze. Często mi się to zdarzało przez nieuwagę, gdy podczas swojego obchodu trafiałam aż tutaj. Ale czasami lubiłam ją też przekraczać specjalnie, z rozmysłem, tam i z powrotem. Kilkanaście, kilkadziesiąt razy. Bawiłam się tak z pół godziny – w przechodzenie przez granicę. Sprawiało mi to przyjemność, bo pamiętałam czas, kiedy nie było to możliwe. Podoba mi się przekraczanie granic.
Zwykle najpierw sprawdzałam dom Profesorostwa, mój ulubiony. Był mały i prosty. Milczący, samotny domek o białych ścianach. Oni sami bywali w nim rzadko, raczej ich dzieci pojawiały się tu z przyjaciółmi i wtedy wiatr niósł ich hałaśliwe głosy. Dom z otwartymi okiennicami, oświetlony i wypełniony głośną muzyką, wydawał się trochę oszołomiony i ogłuszony. Można powiedzieć, że z tymi rozdziawionymi otworami okiennymi wyglądał gapowato. Wracał do siebie, gdy oni wyjeżdżali. Jego słabą stroną był stromy dach. Śnieg zsuwał się z niego i leżał do maja pod północną ścianą, przez którą wilgoć przenikała do wnętrza. Musiałam wtedy odśnieżać, co zwykle jest ciężką, niewdzięczną pracą. Wiosną moim zadaniem była troska o ogródek – posadzenie kwiatków i pielęgnowanie tych, które już rosły na kamienistym spłachetku ziemi przed domem. To robiłam z przyjemnością. Zdarzało się, że potrzebne były drobne naprawy, wówczas dzwoniłam do Profesorostwa do Wrocławia i oni przesyłali mi pieniądze na konto. Wtedy musiałam sama zamówić robotników i przypilnować prac.
Zauważyłam też tej zimy, że w ich piwnicy zamieszkały Nietoperze, całkiem sporą rodziną. Kiedyś musiałam tam wejść, wydawało mi się bowiem, że słyszę z dołu cieknącą wodę. To by dopiero było, gdyby pękła rura. Zobaczyłam je śpiące, zbite w gromadkę, u kamiennego sklepienia; wisiały bez ruchu, a jednak miałam wrażenie, że obserwują mnie przez sen, że światło żarówki odbija się w ich otwartych oczach. Pożegnałam się z nimi szeptem do wiosny i nie stwierdziwszy awarii, na palcach wróciłam na górę.
W domu Pisarki zalęgły się zaś Kuny. Nie nadałam im żadnych imion, bo nie potrafiłam ich ani policzyć, ani od siebie odróżnić. To, że niełatwo jest je ujrzeć, stanowi ich szczególną Właściwość, są jak duchy. Pojawiają się i znikają tak szybko, że nie wierzy się w to, co się zobaczyło. Pięknymi Zwierzętami są Kuny. Mogłabym je mieć w herbie, gdyby była taka potrzeba. Wydają się lekkie i niewinne, ale to tylko pozory. W rzeczywistości są to groźne i przebiegłe Istoty. Prowadzą swoje małe wojny z Kotami, Myszami i Ptakami. Walczą między sobą. W domu Pisarki wcisnęły się między dachówki a ocieplenie strychu i, podejrzewam, sieją tam spustoszenie, niszcząc wełnę mineralną i wygryzając dziury w drewnianych płytach.
Pisarka zjeżdżała zazwyczaj w maju, samochodem wyładowanym pod sufit książkami i egzotyczną żywnością. Pomagałam jej się rozpakować, bo miała chory kręgosłup. Chodziła w kołnierzu ortopedycznym, podobno miała kiedyś wypadek. A może kręgosłup popsuł jej się od pisania. Przypominała kogoś, kto przetrwał Pompeje – jakby cała była przysypana popiołem; jej twarz była popielata, i kolor ust, i szare oczy, i długie włosy ciasno ściągnięte gumką i upięte na czubku głowy w mały kok. Gdybym ją znała trochę gorzej, na pewno przeczytałabym jej książki. Ale ponieważ znałam ją lepiej, bałam się po nie sięgnąć. Może znalazłabym tam siebie opisaną w sposób, którego nie potrafiłabym pojąć. Albo moje ukochane miejsca, które dla niej są zupełnie czym innym niż dla mnie. W jakimś sensie takie osoby jak ona, te, które władają piórem, bywają niebezpieczne. Narzuca się od razu podejrzenie fałszu – że taka osoba nie jest sobą, tylko okiem, które bezustannie patrzy, a to, co widzi, zamienia w zdania; w ten sposób okrawa rzeczywistość ze wszystkiego, co w niej najważniejsze, z niewyrażalności.
Spędzała tutaj czas do końca września. Raczej nie wychodziła z domu; czasem tylko, gdy upał pomimo naszego wiatru stawał się nieznośny i lepki, kładła swoje popieliste ciało na leżaku i bez ruchu tkwiła na słońcu, szarzejąc jeszcze bardziej. Gdybym mogła zobaczyć jej stopy, może okazałoby się, że ona też nie jest Istotą ludzką, ale jakąś inną odmianą bytu. Rusałką logosu, sylfidą. Czasami przyjeżdżała do niej przyjaciółka, ciemnowłosa, silna kobieta z jaskrawo pomalowanymi ustami.