się i podpływam do góry, gdzie jest już Felix, stojący w wodzie po pierś. Pochyla się nade mną i chwyta mnie w pasie.
– Mam cię! – mówi i podnosi mnie nad poziom wody, podczas gdy ja, kładąc mu dłonie na ramionach, udaję, że się opieram. Wtedy rzuca mnie do tyłu; i znowu opadam na dno rzeki. Kiedy wyłaniam się z wody, wrzeszczę i śmieję się, jak wcześniej Tilda. Mam ochotę zawołać: „Jeszcze raz! Jeszcze raz!”, jak dziecko.
Ale Felix odwraca się do Tildy i widzę, że unosi ją znacznie wyżej niż mnie, rzuca do wody z większą siłą. Potem, kiedy jej głowa się wynurza, zaledwie popycha ją jedną ręką z powrotem, a Tilda nie ma nawet szansy zaprotestować. Znika bez śladu, nie widać ramion młócących wodę, żadnej zmarszczki na powierzchni; boję się, że Felix trzyma ją na dnie za długo, wpycha w groźny muł.
– Przestań! Dość tego! – krzyczę.
Felix zwalnia uścisk i kiedy tym razem Tilda wypływa, krztusi się i dyszy ciężko. On delikatnie bierze ją, bezwładną, w ramiona, i zanosi do łodzi.
– Nie powinieneś był tego robić… – mówi ona, wyrzucając z siebie te słowa tak słabo, że ledwie ją słyszę. Opiera głowę o jego pierś, ręka zwisa jej przy boku.
Felix przenosi ją nad burtą i kładzie na dnie łodzi.
– Nic ci nie jest. Ubierzmy się i zjedzmy coś.
Podpływam do łodzi i podciągam się na nią, żeby zajrzeć za burtę i sprawdzić, czy Tildzie nic się nie stało. Ona patrzy mi w oczy i mruga powoli, sprawia wrażenie przestraszonej i pustej. Kuląc się w rogu, przywodzi na myśl jakiegoś insekta, coś okaleczonego. Już mam zamiar krzyknąć ze strachu, ale wyraz jej twarzy zmienia się szybko, jak za sprawą jakiejś magicznej sztuczki, i już Tilda się śmieje, mówi nam, żebyśmy wracali do łodzi, zanim zamarzniemy na śmierć.
Po kolei wycieramy się lnianym obrusem piknikowym jak ręcznikiem i kiedy patrzę, jak robi to Tilda, wydaje mi się, że wciąż jest wstrząśnięta, ale nie mam pewności.
Wkrótce, już wysuszeni, w ubraniach, jemy kanapki i pijemy czarną kawę z termosu, który podajemy sobie nawzajem. Tilda mówi do mnie z uśmiechem:
– Tak to jest z Felixem… niesamowicie! Tak się cieszę, że wybrałaś się z nami.
Felix potwierdza, że też się cieszy, później pochyla się i dotyka mojej nagiej kostki, tylko na moment. I w tej chwili wszystko wydaje się ostrzejsze, głębsze, bardziej intensywne niż kiedykolwiek. Niebo, drzewa, woda – nawet smak szynki w kanapkach.
Później, już w domu, otwieram dossier i notuję:
Tilda jest w Feliksie zakochana, i ja chyba też. Oczywiście jako jej facecie. Jest taki przystojny, inteligentny i romantyczny. Serce zabiło mi mocniej, kiedy się rozebrał i zobaczyłam to jego białe, muskularne ciało. A potem wskoczył do rzeki. Byłam zdumiona, że zrobił przy mnie coś tak spektakularnego. Nie pamiętam, żebym przeżyła kiedyś taki ekscytujący dzień. Wolałabym tylko, żeby nie wrzucił Tildy do wody i nie trzymał jej tam tak długo.
3
Jest najgorętszy, najbardziej słoneczny dzień, jaki pamiętam, a my zbiegamy, strasznie szybko, na łeb na szyję, po stromym wzgórzu gdzieś w Kent. Trawa poniżej rośnie kępami; staram się zachować równowagę, a jednocześnie spoglądam ku podnóżu wzniesienia, na dorosłych w niedalekiej odległości. Leżą na kocu i podają sobie z ręki do ręki butelkę. Mama spoczywa w lekkim oddaleniu od grupy, pije wino, pali papierosa i obciąga długą, żółtą sukienkę, którą uszyła poprzedniego wieczoru.
Podnosi głowę i obserwuje nasz wyścig, osłaniając oczy dłonią z papierosem, a my biegniemy coraz prędzej, aż spadamy z błękitnego nieba na pole; przebieram nogami tak szybko, że przestaję nad nimi panować, pędzę, podskakując, z prędkością miliona kilometrów na godzinę, mijam piknikowiczów, których głosy nagle do mnie dochodzą. Mama woła: „Dalej, Tildo!” – bo moja siostra dogania znajdującą się na czele dziewczynkę o imieniu Precious i biegną do mety ramię w ramię. Jasne włosy Tildy powiewają wokół głowy, a łokcie młócą powietrze przy bokach, dopóki nie wychodzi na prowadzenie, a wtedy krzyczy:
– Wygrałam! Wygrałam!
Na krótką chwilę serce mi pęka, a potem mama woła: „Brawo, Callie!” – i znowu jestem szczęśliwa, choć słyszę w jej głosie nutę pocieszenia, ponieważ przybiegam ostatnia. U podnóża stoku pozostałe dzieci zderzają się ze sobą, ale mijam je, przyspieszam, zamiast się zatrzymać, aż ląduję w ciemnym ciernistym krzewie, który oddziela od pola łąkę, tę z krowami.
Słoneczny dzień gaśnie, a ja w krzaku padam na kolana, z rękami wbitymi w ziemię; próbuję wstać, ale nie mogę, bo utknęłam w gąszczu gałęzi, które kłują mnie w plecy. Zastanawiam się, czy nie wycofać się powoli, centymetr po centymetrze, więc żeby się podeprzeć, przesuwam dłonie i prawą trafiam w ziemi na coś twardego, guzowatego. Kiedy to ujmuję, słyszę, że ktoś się śmieje, mówiąc: „Popatrzcie na Callie!” – i inni już biegną w stronę krzaka, żeby się na mnie gapić. Jestem ciekawa, co takiego znalazłam, więc chwytam to, gramoląc się do tyłu, aż podrapana siadam na trawie. Na mojej dłoni leży coś jasnego, pokrytego ciemną gliną, którą strzepuję czubkami palców, przesuwając nimi po szczelinach i wypukłościach. Trzymam czaszkę jakiegoś małego zwierzęcia i od razu czuję pieczenie w oczach.
Odzywa się Precious:
– O rany! Co to takiego?
Wszyscy tłoczą się wokół mnie, żeby popatrzeć. Tilda przypuszcza, że to może być czaszka cielaka, skoro na sąsiednim polu pasą się krowy, a Precious zauważa, że płaczę.
– To dlatego, że przybiegłaś ostatnia – kwituje.
Wycieram łzy, ale naprawdę nie rozumiem, co się ze mną dzieje. Może przeżywam, że przybiegłam na końcu, może jestem zazdrosna o swoją triumfującą siostrę, a może myślę o martwym zwierzęciu. Nie wspomniałam jeszcze o jednym: że to nasze urodziny, Tildy i moje. Kończymy siedem lat.
Tilda mówi:
– Nie przejmuj się. Wracajmy na piknik i zjedzmy tort.
Biorę ją za rękę, w drugiej dłoni trzymając czaszkę, którą przyciskam do piersi. Oddaję ją mamie. Ona ogląda ją, a potem zawija w papierową serwetkę, mówiąc, że być może czaszka należała do jagnięcia, że to piękne znalezisko, które pewnego dnia namaluje; najpierw jednak należy je porządnie umyć i – jeśli chcę – zanieść do szkoły, na ekspozycję przyrodniczą. Wyciągam ręce, podczas gdy mama oblewa je wodą z plastikowej butelki, a następnie wyciera spódnicą. Pozostałe dzieci stoją wokół i patrzą, a potem wszystkie intonują radośnie Sto lat. Kładę się na plecach, z głową na kolanach mamy, patrząc w górę, na Tildę, która stoi na rozstawionych nogach, z twarzą zwróconą ku niebu. Ona także śpiewa, mimo że jest jedną z solenizantek, i słońce prześwieca przez jej włosy, tworząc wokół głowy jakby świetlistą aureolę. W tym momencie podziwiam ją wręcz boleśnie. Później ona opada na kolana, a ja się podnoszę i razem zdmuchujemy świeczki.
Następnego dnia wypada poniedziałek, a to oznacza pójście do szkoły. Przynoszę owiniętą w plastikowy worek czaszkę i rysujemy, co wydarzyło się w weekend. Nasza nauczycielka, panna Parfitt, zagląda mi przez ramię i mówi:
– Ciekawe, Callie, bardzo ekspresyjne.
Wyjaśniam, że mój artystyczny rysunek przedstawia krzak i czaszkę.
Potem ogląda rysunek Tildy, z tortem urodzinowym i słońcem