Stephen Baxter

Proxima


Скачать книгу

mnie jej towarzystwo…

      Udręczony odrzutek w końcu zawołał do sióstr donośnym głosem:

      – Pozwólcie mi wrócić! Och, pozwólcie mi wrócić!

      Rozdział 19

2171

      YURI I JOHN SYNGE, ubrani w gumowe wodery, brodzili w Kałuży – w ciepłej, słonawej wodzie sięgającej im prawie do pasa. Na zachmurzonym niebie jedynie mdła poświata zdradzała pozycję słońca.

      Przedzierali się przez wodorosty.

      Nie był to organizm tutejszy, lecz genetycznie zmodyfikowana szkarłatnica, imigrant z Ziemi. Osiemnaście miesięcy od czasu przylotu i rok po pamiętnych morderstwach wodorosty bezsprzecznie były najlepiej zaaklimatyzowanymi ziemskimi kolonistami na Per Ardui. Z podregulowanym mechanizmem fotosyntezy doskonale im się żyło w bogatym w podczerwień świetle Proximy. W ich ziemskiej zieleni pojawiły się czarne pasemka. I były genetycznie przystosowane do przyjęcia agresywnej postawy wobec miejscowego życia, z którego wyciskały podstawowe składniki odżywcze.

      Chodziło o to, żeby osadnicy mogli jeść wodorosty niemalże natychmiast po wyciągnięciu ich z jeziora. Można je było opłukać, umyć, rozgotować na papkę, która nie psuła się tygodniami. Można je było spożywać na zimno, po ugotowaniu lub usmażeniu. Na Ziemi jedzono je już w bardzo dawnych czasach, tłumaczył ColU swoim cierpliwym, syntetycznym głosem nauczyciela. To, że ludzie przywieźli je na Proximę, stanowiło wielki triumf ich zaradności. Rozpoczynał się pierwszy etap łagodnego procesu terraformowania – nieodzownego, jeśli ten świat miał się stać nowym domem dla ludzkości. Yuri dopatrywał się w tym śladów pokolenia bohaterów, jego własnej epoki, obecnie bezpardonowo potępianej. Hipokryci! Tę myśl zachowywał dla siebie. Koloniści najczęściej wrzucali wodorosty do żelaznej krowy, zamawiając syntetyczne hamburgery.

      Tak czy inaczej, ze swojego miejsca, kilka metrów od brzegu, Yuri widział, jak żywsza zieleń szkarłatnicy rozprzestrzenia się napastliwie, tłamsząc miejscowe życie. Zaprowadźcie mnie do swojego przywódcy…

      Także na brzegu działalność człowieka negatywnie wpływała na miejscowe organizmy. Yuri i John rzucili swoje rzeczy – buty, kurtki i wodoszczelne worki do przenoszenia szkarłatnicy – w odległości metra od wody i przy okazji zgnietli kilka wszechobecnych łodyg. I oto trzy nieduże stworzenia o dość złożonej budowie ciała, nazywane przez nich budowniczymi, zbliżały się do ich sprzętu, jakby zaciekawione.

      Wydawało się, że metrowej wysokości budowniczowie są najpospolitszym łodygowym „zwierzęciem” na Per Ardui. Podobnie jak w przypadku pozostałych form życia na planecie, ich szkielet dostosował się do ogólnego schematu trójnoga z rdzeniem z gęsto splecionych łodyg i był wykonany, jakby z klocków, z patyków o różnej długości, połączonych w stawach szpikiem i skrawkami błoniastej siateczki. Poruszały się wdzięcznymi piruetami, gdy jedna podpórka za drugą delikatnie dotykała gruntu. Koloniści nazywali je budowniczymi, bo wyglądało na to, że mają coś wspólnego z konstrukcjami przypominającymi tamy i jazy u ujścia strumyków zasilających jezioro, a nawet, w dalszej odległości od wody, pomieszczenia mieszkalne.

      Wszystko, co tu żyło, składało się z łodyg. Nawet ogromne drzewa w lesie były łodygami, które urosły tak, by utworzyć pień. Łodygami okazały się również liście – wyspecjalizowanymi, odkształconymi i połączonymi ze sobą, by uformować coś na wzór pajęczyny. Według ColU były zbudowane z komórek przypominających te, które są fundamentem życia na Ziemi. Najwyraźniej ewolucja organizmów na Per Ardui przebiegała według nieco innego wzorca. Zamiast tworzyć złożoną formę z bezmiaru tkanek, arduańskie komórki najpierw organizowały się w łodygi i dopiero z nich – jakby zmontowane z prefabrykatów – powstawały drzewa, budowniczowie, wielcy roślinożercy i mięsożercy z równin i leśnych polan.

      Łodygi same w sobie były jednak dość złożone. Szpik, czyli sok obecny w każdej z nich, pełnił wiele funkcji. ColU zauważył, że odbywają się w nim procesy fotosyntezy, dzięki czemu substancje wewnątrz łodygi mogą absorbować energię Proximy. Tymczasem na Ziemi w fotosyntezie najczęściej uczestniczyła wierzchnia warstwa, na którą pada światło. Właściwie to można się było tego spodziewać, ponieważ znaczna część energii promieniowania Proximy mieściła się w podczerwieni i ciepło przedostawało się do wnętrza dużych organizmów. ColU natknął się nawet na fotosyntezujące chrząszcze w glebie.

      Choć zatem niektóre łodygowate „zwierzęta” zachowywały się jak roślinożercy pobierający energię i składniki odżywcze z fotosyntezujących stromatolitów, same też w pewnym sensie były „roślinami”, skoro przetwarzały energię słoneczną bezpośrednio w szpiku. I nic dziwnego; Proxima wydawała się wielka, bo znajdowała się blisko, jednak była mniejszą i ciemniejszą gwiazdą niż Słońce, emitującą mniej promieniowania, więc życie na Per Ardui wykorzystywało każdą dostępną odrobinę energii. Systemy klasyfikacji organizmów, które sprawdzały się na Ziemi, nie miały większego zastosowania na tym świecie, gdzie nawet „mięsożercy” byli zdolni do fotosyntezy – chociaż Yuri nie rozumiał, do czego im jest potrzebna.

      John Synge wyciągnął z wody wielki, ociekający kłąb wodorostów i rzucił nim w jednego z budowniczych, którzy kręcili się wokół ich rzeczy. Trafił dokładnie w cel. Stworzenie przewróciło się, gdy pękła jedna z trzech grubych łodyg podporowych. Wstało jednak i pokuśtykało przed siebie. Yuri patrzył z niejakim wzruszeniem, jak pozostałe czekają na niego, żeby oddalić się razem. Budowniczowie wykazali się ciekawością, a zarazem czymś podobnym do współczucia – lub przynajmniej zdolnością do współpracy.

      – Czemu to zrobiłeś? – zapytał Johna.

      Roześmiał się.

      – Bo tak. Chyba lepiej, że to ja rzucam zielonym kupskiem w ufoka niż na odwrót. Choć ColU mówi, że stoimy wyżej w ewolucji niż wszystko tutaj, nie?

      Yuri powstrzymał się od szybkiej odpowiedzi. Należało być ostrożnym w rozmowie z Johnem, zwłaszcza odkąd jego kochanka Martha zmarła na raka kości przed kilkoma miesiącami.

      – Nie wyżej w ewolucji, John, tylko gdzie indziej. Tak mówi ColU.

      – A co ten krowi zad ze świńskim ryjem może wiedzieć? Tu nie ma Gai. Tak mi powiedział.

      – Dobra, ale…

      Yuri, dziecko ziemskiej epoki bohaterów, poznał zagadnienia ekologii i środowiska wcześniej, niż dowiedział się, o co chodzi w piłce nożnej i z dziewczynami. „Gaja” była archaicznym skrótowym określeniem złożonych samoregulujących się systemów podtrzymujących życie na planecie poprzez ogromny przepływ minerałów, powietrza i wody – i wszystko to napędzane energią słońca i stabilizowane przez życie. Ziemskie Słońce rozgrzewało się na przestrzeni eonów i Gaja znalazła na to lekarstwo; dostosowując ilość gazów cieplarnianych w atmosferze, takich jak dwutlenek węgla, zbudowała gigantyczny termostat, który utrzymywał na powierzchni globu stałą temperaturę, sprzyjającą życiu.

      Ale Proxima nie przypominała Słońca, podobnie jak Per Ardua Ziemi.

      – Per Ardua nie potrzebuje Gai – stwierdził Yuri. – Proxima jest stabilna. Temperatura czerwonych karłów nie wzrośnie przez biliony lat. Tak mówił McGregor. Dlatego życie na Per Ardui zatrzymało się w optymalnym punkcie i wyciska ile może ze światła Proximy. Koniec zmian.

      John szturchał i rozgrzebywał kołyszące się wodorosty.

      – Chcesz powiedzieć, że tutejsze życie w jakiś sposób góruje nad naszym?

      – Nie rozumiem, czemu według ciebie jedno ma być lepsze od drugiego. Po prostu oni, tu mając inne warunki, znaleźli inne rozwiązania.

      John