ciało lotnika. Yuri usłyszał cichy skrzek, gdy złożyły się delikatne śmigiełka. Lotnik bezwładnie gruchnął o pień drzewa, a potem, wirując, z odgłosem darcia i grzechotania spadł na miękko wyściełaną ziemię z zaskakująco słabym impetem.
Onizuka krzyknął radośnie z uniesioną pięścią.
– Mam cię! – Teraz on ruszył przodem, truchtając po resztkach liści.
Zestrzelona istota przeobraziła się w kłąb połamanych rozpórek i potarganych płatów z cienkiej, półprzezroczystej, brązowawej skóry. Przywodziła na myśl rozbity aeroplan braci Wright.
– No, no… – odezwał się Lemmy. – Skrzydła musiały mieć trzy, cztery metry rozpiętości w locie.
– Użyłeś złego słowa. – Martha przyklękła, szarpnęła płatem i rozwinęła go, odsłaniając rozerwaną skórę. – Jakie skrzydła? Tu nie ma żadnych skrzydeł. Bardziej już, nie wiem… śmigła? Obracały się jak w helikopterze.
Szturchając powalonego stwora, nieporadnie próbowali poskładać jego ciało. Miało krótki, cylindryczny korpus, nie jednolity, lecz pełen prętów i włókien. Kiedy Yuri wyciągnął pierwszy lepszy pręt z trzewi, zobaczył coś na podobieństwo łodyg z trzcinowiska nad jeziorem. Były dwa zespoły śmigieł, każdy potrójny – troista symetria jak w przypadku wielkich liści na drzewach – przytwierdzone do korpusu na zasadzie stawu kulistego, naoliwionego mazią przypominającą drzewny szpik.
Martha sięgnęła do korpusu i wetknęła palec w gąszcz prętów. Kiedy go wyciągnęła, lepił się od szpiku.
– Fuj! Podejrzewam, że to coś w rodzaju żołądka. Jest tam cała masa prętów, szpik, płaty skóry.
– Może żywi się tymi wielkimi liśćmi na drzewach? – powiedział Lemmy.
– Może. Lub mniejszymi stworami. – Martha wzruszyła ramionami i przeniosła wzrok na listowie. – Kto wie, co tam siedzi…
Ponownie rozległy się szelesty i szurania, tym razem gdzieś przy ziemi. Odsunęli się od lotnika i instynktownie skupili przy sobie.
W cieniu koron drzew Yuri dojrzał poruszające się istoty około metrowej wysokości, zbudowane jak trójnogi, klekoczące twory z patyków i płatów skóry. Kojarzyły się z zabawkami z drewna i szmatek. Przemieszczały się ruchem obrotowym jak wirujący łyżwiarze figurowi. Cała chmara szła w stronę zabitego lotnika. A jednocześnie w stronę członków ludzkiej ekspedycji…
Onizuka ponownie uniósł kuszę.
Martha chwyciła go za rękę.
– Nie musisz zabijać wszystkiego, na co się natkniemy!
– Te przeklęte stwory walą prosto na nas!
– W takim razie odejdź na bok. – Odciągnęła go pod osłonę drzew.
Yuri i Lemmy poszli w ich ślady.
Trójnogi zignorowały ludzi. Siedem, osiem, dziewięć – wszystkie naraz opadły zestrzelonego lotnika i zaczęły krążyć nad ścierwem w tę i we w tę, szatkując je na kawałki. Yuri patrzył, jak giętkimi kończynami – każdy chwytak był przegubowy, pod tym względem podobny do manipulatorów na statkach kosmicznych – wybierają pokrojone szczątki i wkładają je do sitowatych trzewi usytuowanych pośrodku ciał. Yuri widział podobne zwierzęta na równinach i wokół jeziora, lecz te były mniejsze, zwarte, chyże.
– Ale rzeźnia – mruknęła Martha. – Jakby ktoś ćwiartował mięso piłą łańcuchową. Aż strzępy fruwają.
– Dobra, patrz tam – powiedział Onizuka i wskazał ręką.
Znienacka zaczęły się pojawiać, nie wiadomo skąd, mniejsze stworzenia, naziemne kręciołki zbliżone wyglądem do większych ścierwojadów i łopoczący lotnicy podobni do bestii z listowia, tyle że dużo mniejsi. Na pierwszy rzut oka wszystkie składały się z prętów i błoniastych płatów. Opadły wielkie truchło niczym chmara maleńkich robotników, by rozczłonkować resztki na jeszcze drobniejsze kawałeczki.
– Nawet na chwilę się nie zatrzymały, kiedy biegły w naszą stronę – zauważył Lemmy. – Może nas nie widzą?
– Na pewno dziwnie wyglądamy i mamy dziwny zapach – powiedziała Martha. – Jeśli w ogóle czują zapachy. Nie traktują nas jak źródło pożywienia. Ani zagrożenie.
– Na razie – wtrącił Onizuka, ważąc w rękach kuszę. – Ale daj im trochę czasu. Wiesz, że jestem nieco obeznany z głębią oceanów. Ja nie miałem bogatego tatusia, Martha. Zarabiałem pieniądze na handlu złomem. Nurkowałem w poszukiwaniu kosztowności i tym podobnych rzeczy w zatopionych japońskich miastach. Wciągnął mnie ten ocean… Kiedy zejdziesz głęboko, znajdziesz się tam, gdzie nie dociera światło i gdzie rosną różne rzeczy, jak plankton. Jeśli mieszkasz jeszcze niżej, w ciemnych głębinach, gdzie nic nie rośnie, całe życie czekasz, aż coś spłynie z góry. Odpadki, cokolwiek. A kiedy zleci coś wielkiego, jak ścierwo wieloryba, ogarnia cię szał i żresz bez opamiętania. – Onizuka spojrzał na korony drzew i wielkie, nieruchome liście. – Ta sama zasada obowiązuje tutaj. Na dole, przy ziemi, przez lata panuje mrok. Brakuje światła, żeby coś wyrosło. Dlatego nie ma tu chaszczy ani młodych drzew. Zazwyczaj jest tu jak w głębinach oceanu. Stąd właśnie biorą się te cwane ścierwojady. Czekają na chwilę, gdy coś spadnie z wysoka.
Grupa padlinożerców rozpraszała się wreszcie. Sięgające człowiekowi do pasa trójnogi oddalały się pierwsze z szelestem obracających się kończyn, potem chmara lotników i małych biegaczy, którzy też się rozbiegli po wyjedzeniu okruchów. Po zakończonej uczcie nikt by nie poznał, że przed chwilą leżał w tym miejscu zestrzelony lotnik. Jedynym śladem były rozdrapane szczątki drzew i kilka plam twardniejącego szpiku.
Grupa ruszyła w dalszą drogę.
Rozdział 16
DOTARLI DO SKRAJU LASU, przecisnęli się przez ostatni parawan szczudłowatych drzewek – niektóre z nich, bardzo młode, do złudzenia przypominały łodygi nad Kałużą – i wyszli na polanę otaczającą spore zagłębienie, w którym nagromadziły się zwały kamieni. Po przeciwległej stronie widniała szarozielona ściana lasu. Na otwartym terenie było gorąco i parno. Yuri poczuł na ciele swędzący pot.
Posuwali się naprzód z większą rozwagą. Słuchając głosu instynktu, na odsłoniętej przestrzeni woleli iść blisko siebie. Martha i Onizuka trzymali w pogotowiu kusze. Yuri spodziewał się, że zobaczy ślady pożaru czy czegokolwiek, co tłumaczyłoby istnienie polany – na przykład pogorzelisko po uderzeniu pioruna, bo przecież błyskawic nie brakowało na tym pełnym burz świecie.
Zamiast tego teren obniżał się tu na kształt misy o nierównych brzegach, wypełnionej głazami. Schodząc, Yuri zauważył, że stąpa po żywych organizmach. W runie wyróżnić można było coś na podobieństwo zielonych porostów, jakieś mchy oraz kobierce kruchej, włochatej trawy w postaci zbitych kępek krótkiej trzciny. Tu i tam rosły młode drzewka, mierzące co najwyżej kilka metrów wysokości. Zieleń w odcieniu właściwym tej planecie czerpała ze skromniejszej palety barw niż na Ziemi.
Na samym dnie ujrzeli błotniste bulgoczące bajoro, całe w zielonych i fioletowych plamach, być może koloniach bakterii. Na zboczach rozsiadły się stromatolity: tu gromada jak gdyby muchomorów, tam grupy wąskich słupów, a wszystkie w tłustawych skorupach i prezentujące bogatszą gamę kolorów. Trafiały się zielone, brązowozłote, a nawet ciemnoczerwone. Yuri miał wrażenie, że znaleźli się w zaginionym świecie, gdzie wszystko jest odrealnione.
– Siarka – oświadczyła Martha, marszcząc nos. – Czujecie? Dlatego mamy tu polanę i drzewa