się do nich nie dostaniecie.
– Celowo nas izolujecie – powiedział Harry Thorne. – Wystawiacie nas do odstrzału.
– Skądże znowu. Zapytajcie antropologów. Wystarczy mała grupa osób, zadziwiająco mała, żeby zapoczątkować prężną społeczność. Zarówno wy, jak i pozostali osadnicy zostaliście dobrani ze względu na różnorodność genetyczną, odmienność. Nie ma wśród was znanych szkodliwych cech recesywnych, a nawet gdyby jakieś się znalazły, nie spotkają się takie same. Nie zostaliście przydzieleni do tej grupy przypadkowo. I pamiętajcie, że zdrowa kobieta może urodzić w życiu dziesięcioro dzieci. Z takim tempem wzrostu za kilka pokoleń…
Harry Thorne patrzył ze złością.
– Będziemy sypiać z córkami swoich żon. Nasze dzieci będą łączyć się z kuzynami. Co to za polityka?
McGregor objął spojrzeniem kolonistów.
– Nie ma sensu rozwodzić się nad tym. Specjaliści twierdzą, że to się sprawdzi, przynajmniej z punktu widzenia genetyki. W ujęciu demograficznym utworzenie kilkunastu zalążków osadnictwa zwiększa prawdopodobieństwo, że przynajmniej niektóre społeczności przetrwają, rozrosną się i zaczną się rozprzestrzeniać. – Uśmiechnął się. – Od dawna siedzę w inżynierii kosmicznej i doceniam wartość składników rezerwowych.
– Składników rezerwowych? – warknął John Synge.
McGregor udał, że nie słyszy. Znów spoważniał, przechadzając się tam i z powrotem wzdłuż rzędu siedzących na ziemi kolonistów.
– Musicie zrozumieć, że nie macie na nic wpływu. I że istnieją okoliczności, do których musicie się dostosować. Zasady, których musicie przestrzegać. Nie posiadacie innych środków niż te, które przywieźliśmy wahadłowcem. „Ad Astra” już tu nie wróci, gdyż ONZ nie wyłoży pieniędzy na drugi taki lot. A przypuszczamy, że Chińczycy wyruszą między gwiazdy nie wcześniej niż za sto lat. Z informacji wywiadu wynika, że koncentrują się na ekspansji w Układzie Słonecznym. Zatem nie przylecą tu z odsieczą. A pozostali osadnicy na planecie są zbyt daleko, żeby przybyć z pomocą, nawet gdyby dysponowali odpowiednimi środkami. Co więcej, ColU pociągnie najwyżej dwadzieścia pięć lat. W tym czasie, bez niczyjej pomocy, musicie tu sobie zapewnić przyszłość.
Thorne prychnął.
– Jak to rozumieć?
– Musicie mieć dzieci – wyjaśnił z naciskiem McGregor. – Musicie je wychować i nauczyć gospodarowania, żeby kiedyś mogły was utrzymywać. Inaczej zestarzejecie się i wymrzecie jeden po drugim, poginiecie z głodu. Są też inne sprawy, o które powinniście zadbać. Na przykład kuźnia, żeby produkować stal. ColU nauczy was wszystkiego. Ale przede wszystkim musicie mieć dzieci, żeby coś po was zostało.
– A prawa tych dzieci? – zapytał John Synge. – Kim jesteście, żeby je skazywać, a także ich dzieci, na niewolniczą harówkę w tym ponurym świecie? A wszystko po to, żeby spełniły się wasze niedorzeczne plany galaktycznej dominacji, żywcem wzięte z epoki bohaterów!
Podniosła się Martha Pearson. Yuri wiedział, że ta niespełna czterdziestoletnia kobieta, twarda i samodzielna, wywodzi się z bogatej hawajskiej rodziny.
– I kto wam dał prawo traktować mnie i inne kobiety jak klacze rozpłodowe?
Wstał również Onizuka. Strażnicy pokoju stawali się coraz bardziej niespokojni.
– Ja tu widzę jeszcze jeden podstawowy problem. Niezależnie od tego, co tam sobie planowaliście, zostawiacie tu sześciu mężczyzn i cztery kobiety. Kto kogo dostanie? Którzy faceci będą bez kobiety? Powiecie nam to, zanim odlecicie z powrotem między gwiazdy?
W odpowiedzi McGregor odwrócił się, niemalże z wdziękiem, do zaskoczonej Mardiny Jones. Bez ostrzeżenia wyciągnął pistolet z kabury.
– Jeśli chodzi o ścisłość, kobiet będzie pięć. Przykro mi, moja droga.
Na twarzy Mardiny, która bezwiednie nagrywała całe zdarzenie za pomocą urządzenia na ramieniu, malowało się zdumienie.
– Co ty wyprawiasz, Lex, do cholery?
– Zostajesz. Słuchaj, odbyliśmy naradę na ten temat, ja i wysocy rangą członkowie załogi. Przewodniczył kapitan.
– Naradę?
– Z oczywistych względów nie mogliśmy się skonsultować z Nowym Nowym Jorkiem, prędkość światła nie jest nieskończona. Ale mamy wytyczne, regulamin. Jeżeli liczba kolonistów spadnie z powodu nieprzewidzianych ubytków, a w tym przypadku spadła, mamy rozkaz uzupełnić braki członkami załogi. W tej grupie potrzeba więcej kobiet. Z genetycznego punktu widzenia różnisz się od wszystkich na Ziemi…
– Jestem Aborygenką – powiedziała dość cichym głosem. – Dlatego mi to robisz. Masz pojęcie, Lex, jak musiałam walczyć, żeby zrobić karierę z takim pochodzeniem, żeby dostać się na ten przeklęty statek? I teraz, po tym wszystkim, wywalisz mnie tutaj tylko z powodu tego, kim jestem? Aborygenką? Kobietą?
– Jestem pewien, że dzięki swoim praktycznym umiejętnościom i wyszkoleniu będziesz wartościowym uzupełnieniem tej pionierskiej grupy…
Yuri zauważył, jak John Synge, Harry Thorne i Onizuka wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Strażnicy sprężyli się. W przewidywaniu kłopotów Yuri wstał, chwycił Lemmy’ego za rękę i pociągnął go za siebie.
– Dowalmy im! – zakomenderował spokojnie Onizuka. – I spadajmy z tego jebanego zadupia. – Chwycił kamień i ruszył do ataku.
Oczywiście, nie mieli żadnych szans. Już pierwsza salwa anestetycznych strzałek powaliła napastników. McGregor osobiście rozprawił się z Mardiną, która upadła na ziemię w swoim eleganckim kombinezonie astronauty. Matt Speith dał nogę. Abbey Brandenstein, związana, z twarzą przy ziemi, tylko się śmiała.
Nagle powstało wrażenie, że Mattock przymierza się na kobiety. Kiedy uniesioną pałką zamachnął się na Pearl Hanks, Lemmy krzyknął:
– Nie! – Odsunął się od Yuriego i zerwał do biegu.
A Yuri pobiegł za nim.
Dwaj strażnicy chyba tylko czekali na pretekst. Ruszyli prosto na Yuriego.
Mattock dopadł go pierwszy i zwalił z nóg ciosem w gardło, zanim ten zdążył zasłonić się ręką.
– Jesteś przyszłością ludzkości, gnojku! – burknął i kopnął Yuriego w głowę.
ColU, aplikując proste lekarstwa rannym kolonistom, przywrócił przytomność Yuriemu jeszcze przed odlotem wahadłowca.
Potem Yuri przysiadł się do Lemmy’ego i pozostałych, wśród których była Mardina Jones, milcząca i wściekła. Patrzyli, jak prom z rykiem zawraca wzdłuż śladu, który wcześniej wytyczył na dnie wyschniętego jeziora, i bez wysiłku wzbija się ku niebu.
W momencie gdy kadłub ostro się pochylił, coś oderwało się od lewego skrzydła. Frunęło niby łach, targany na wszystkie strony w rozpędzonym strumieniu powietrza, zanim spadło na ziemię i zastygło w bezruchu.
Lemmy wstał i przeleciał wzrokiem po osadnikach, licząc głowy.
– Kogo brak? Jenny. To była Jenny Amsler, zadekowała się w skrzydle. Głupia pinda. – Po chwili dodał: – I znów było ich mniej… – Zaśmiał się nerwowo, lecz nikt mu nie zawtórował.
Wahadłowiec z zadartym nosem wciskał się w statyczny pokaz świateł – niebo Proximy c.
Rozdział 14
MÓWI ANGELIA