Stephen Baxter

Proxima


Скачать книгу

moje zdjęcia i powiedziała, że przypominają…

      – …stromatolity, wiem. Siedliska bakterii, bardzo stare formacje na Ziemi. Powinniśmy pobrać próbki. Tak się składa, że widziałam stromatolity w domu. Pozostało ich trochę blisko słonych jezior w Australii… Oczywiście, nasze stromatolity wzrastają w płytkich wodach, a żywe warstwy nakładają się na siebie dzięki fotosyntezie. Te raczej wzrastają na suchym lądzie i w jakiś sposób transportują w górę składniki odżywcze. Może trochę jak drzewa. – Zerknęła na niego. – Wiesz, że pochodzę z Australii, prawda? Że jestem czystej krwi Aborygenką?

      Wzruszył ramionami. Należała do tych strażników więziennych, z którymi można się było zakolegować. Ale wkrótce odleci, więc to, skąd pochodzi, niewiele go obchodziło.

      Jenny Amsler zawsze kleiła się do tych, którzy są u góry, próbowała wchodzić z nimi w komitywę.

      – Wszyscy to wiedzą – odezwała się z ledwie zauważalnym francuskim akcentem i uśmiechnęła się nieporadnie. W wieku okołu trzydziestu lat miała szczupłą sylwetkę, jaka została jej jeszcze sprzed podróży statkiem kosmicznym, twarz bladą i pociągłą, dość przeciętną. Ewidentnie zmuszała się do uśmiechu. Yuri podejrzewał, że szuka jego towarzystwa, aby czuć się bezpieczniej. Prawdopodobnie szukała też ochrony u Mardiny.

      Mardina nie zwróciła na nią uwagi.

      – Kto wie, czy struktury stromatolitowe nie występują powszechnie we wszechświecie. Być może organizmy takie jak nasze bakterie muszą budować coś podobnego na każdym świecie, niekoniecznie w wodzie. – Postąpiła kilka kroków w kierunku brzegu i popatrzyła na błoto. – A to czyje ślady?

      Jenny ponownie się uśmiechnęła.

      – Majora McGregora. Każdego ranka przychodzi pobiegać wokół jeziora. Każdego ranka według czasu na statku, oczywiście.

      – Cały Lex – przytaknęła Mardina. – Uwziął się, żeby wrócić do formy przed długim powrotem do domu. – Skierowała spojrzenie na jezioro, gdzie strzelały nad wodę tutejsze trzciny, wiotkie i bezbarwne. Także na brzegu rozrosło się kępiaste trzcinowisko. W dalszej odległości ukazywały się kolejne dowody na istnienie bujnego życia, szarozielone plamy w krajobrazie i cieniste obrzeże lasu na północy. – Te trzciny rosną wszędzie.

      – Nazywam je łodygami – rzekł Yuri.

      Czujniki Mardiny zapisały kolejne zdjęcia wszechobecnych łodyg.

      – Wiedzieliśmy, że rozwinęło się tu życie. Powiedział nam o tym drobny ślad fotosyntezy, który dostrzegliśmy z Ziemi dzięki teleskopom. Ale nie przeprowadziliśmy żadnych dokładniejszych pomiarów, nawet nie wysłaliśmy sondy. Po prostu przylecieliśmy mimo ryzyka, że nic z tego nie wyjdzie. Co często się zdarza w programach kosmicznych, jak uczy historia. Amerykanie, mam na myśli dawne Stany Zjednoczone, zbudowali pierwsze łaziki księżycowe, chociaż nie wiedzieli, na jakiej powierzchni wylądują. Księżyc mógł ulec pęknięciu pod nimi, a księżycowe góry mogły zapaść się jak bezy, tego niektórzy się bali… Mimo wszystko trzeba tu być. Trzeba doświadczyć tego świata bezpośrednio, namacalnie, żeby stał się realny. I sądzę, że…

      Nagle kępa łodyg rosnących na lądzie niczym klatka z wysuszonymi trzcinami i kiełkami bambusa z szelestem zmieniła kształt. Potem pognała wzdłuż brzegu, zostawiając za sobą wyraźny ślad.

      – Rany… Widzieliście?

      – Mają złożoną budowę – wyjaśnił Yuri. – Wydaje mi się, że zostały stworzone nad jeziorem. Sporządzone z łodyg.

      Popatrzyła na niego przenikliwie.

      – Sporządzone? Chcesz powiedzieć, że przez kogoś inteligentnego? Czy raczej przez coś w rodzaju bobrów, które budują tamę?

      Wzruszył ramionami.

      – Skąd mam wiedzieć? Nie jestem biologiem.

      Mierzyła go nieustępliwym spojrzeniem, jakby chciała go zmusić do mówienia.

      – Widziałem też inne rzeczy – dodał, żeby odciągnąć od siebie jej uwagę. – Daleko stąd. Coś dużego porusza się na równinie.

      – Biegiem?

      – Niezupełnie. Ale szybko. I coś tam jeszcze fruwa.

      – Ptaki?

      – Nazywam je „latawcami”. Wyglądają jak wielkie płachty. Widać je łopoczące niedaleko lasu.

      Spojrzała w tamtym kierunku.

      – Musisz mieć dobry wzrok. Oprócz ciebie ktoś je widział?

      Ponownie wzruszył ramionami. Nikt nie był tym zainteresowany.

      Mardina westchnęła.

      – Może wrócimy tu z porządnym zespołem naukowców, gdy zakończy się to szurnięte, zorganizowane na łapu-capu zdobywanie przyczółka. Pokażesz mi teraz to swoje obserwatorium?

      Oglądana ze szczytu Krowiego Placka Kałuża była bajorem okolonym ciemnymi kępami łodyg, a wahadłowiec przypominał napuszonego chrabąszcza otoczonego garstką lichych tymczasowych zabudowań i skrawkami porysowanej ziemi. Ślad po lądowaniu jawił się jako idealnie prosta rysa niknąca w dali na wschodzie.

      Samo wzniesienie, Krowi Placek, mierzyło jakieś pół kilometra szerokości. Przechadzając się po nim, Mardina wspinała się na pagórki i przecinała obniżenia terenu.

      – Zwyczajna ciekawość – wyznała. – Nie studiowałam geologii. Okolica wydaje się nieckowata i nieuporządkowana, ale nie przypomina księżycowych kraterów. Jakby zapadła się do pustej przestrzeni pod ziemią. Podobne formy można spotkać na Wenus. Nazywają się chyba koronami.

      – Przegapicie zaćmienie! – zawołała Jenny.

      – Jakie znowu zaćmienie? Pokażcie.

      Yuri zamontował na statywie mały teleskop optyczny wycelowany w gwiazdę. Za okularem znajdowała się śnieżnobiała plastikowa płytka, którą Jenny niewprawnie obracała na stercie kamieni, aby pojawił się na niej obraz gwiazdy. „Obserwatorium” składało się z paru prostych elementów: kilku przyrządów manualnych, sekstantu, sznurka pionu i tabletu do zapisywania wyników obserwacji. Kiedy Yuri opuszczał to miejsce, pozostawiał wszystko oprócz elektroniki pod przykryciem z brezentowej płachty przyciśniętej ciężarkami.

      Mardina była pod wrażeniem.

      – Skąd wziąłeś teleskop?

      – Wyciągnąłem go z teodolitu. Był wśród sprzętu dla geodetów.

      Zmarszczyła czoło.

      – O ile wiem, takie przyrządy mają w środku sporo elektroniki.

      – Ten został przystosowany do potrzeb kolonistów. Wszystko, co mamy, musi być staroświeckie, łatwe do naprawienia, bez baterii, które się wyczerpują. Nie możemy polegać na sieciach satelitarnych i tym podobnych rzeczach, bo ich tu nie ma. Powinna pani o tym wiedzieć, pani porucznik. Takie macie zasady.

      Zmieszała się, ale jednocześnie zainteresowała obrazem wyświetlonym na plastikowej płytce. Powierzchnia gwiazdy była poznaczona ogromnymi czarnymi bliznami i wędrowały nad nią pajęczyny błyskawic.

      – Boże mój, Proxima Centauri, czerwony karzeł. Raptem sześć milionów kilometrów stąd. – Popatrzyła prosto na gwiazdę, której światło rozjaśniło jej twarz.

      Jenny Amsler zaśmiała się sztucznie.

      – Nie wydaje mi się zbyt czerwona.

      – Astronomowie tak mówią. Powierzchnia jest rozgrzana do białości…

      – Patrzcie