Stephen Baxter

Proxima


Скачать книгу

perspektywy Słońce, potwór rządzący na merkuriańskim niebie, było już tylko jasną gwiazdą, łagodnie zaczerwienioną w rozbudowanych czujnikach Angelii, bo ta osiągnęła ostateczną prędkość podróży międzygwiezdnej, która wynosiła czterdzieści procent prędkości światła. Tak rozpędzona, powinna dotrzeć do Proximy zaledwie w dziesięć lat. Żeby mogła dolecieć tak daleko – i to w tak krótkim czasie – zużyto energię kilka rzędów wielkości mniejszą niż ta, którą pochłonęła wyprawa Dextera Cole’a. On jednak, uśpiony w kapsule kriogenicznej, leciał zamknięty w tysiąctonowym pojeździe. Angelia ważyła jedynie osiemdziesiąt kilogramów – tyle co przeciętny człowiek. To tak, jakby Cole’a wygnać gołego ku krańcom wszechświata.

      Obecnie to ona była statkiem. Podróżowała w licznym towarzystwie; już nigdy nie będzie sama.

      Wysiłkiem woli minimalnie przeprogramowała swoją strukturę i skierowała zmysły na zewnątrz, ku otchłani.

      Rozdział 12

2169

      WAHADŁOWIEC MIAŁ POZOSTAĆ NA PLANECIE dziesięć dni i dopiero wtedy wrócić na „Ad Astrę”.

      W tym czasie zadanie załogi polegało głównie na rozładunku, montażu i instalacji sprzętu potrzebnego kolonistom. Oni sami zostali przysposobieni do kopania rowów irygacyjnych łączących teren z pobliskim jeziorem i fundamentów pod budowę schronienia, które miało ich osłaniać przed gwiezdnymi burzami. A Proxima rozbłyskiwała – raz lub dwa razy na dzień. Można to było zaobserwować gołym okiem: na wielkiej, przymglonej powierzchni gwiazdy zapalały się całe krainy, jakby rozpętywała się tam wojna atomowa. Proxima c miała grubą atmosferę i porządną warstwę ozonową, ale mniej więcej raz na miesiąc – jak szacowano – zdarzała się na tyle silna burza, że należało szukać osłony. Gdyby teraz przytrafił im się groźny rozbłysk, musieliby wracać na pokład wahadłowca. W przyszłości będą uciekać do jam w ziemi.

      I tak do końca ich życia.

      Dziesięć dni do odlotu wahadłowca. Był to jeden z najważniejszych okresów w życiu Yuriego. Drugi, o czym dowiedział się od załogi, wynosił osiem dni i osiem godzin ziemskich. Tyle trwał dzień na tym świecie; dzień i rok, ponieważ planeta krążyła wokół Proximy zwrócona do gwiazdy zawsze tą samą stroną – podobnie jak Księżyc do Ziemi – zatem dzień miał tę samą długość co rok. Swoją drogą, ruch Proximy c był stabilniejszy niż Księżyca, który, widziany z Ziemi, nieco się kołysał. Proxima c ani trochę.

      Dlatego Lemmy złośliwie zażartował o ostatnim wschodzie słońca. Ta wielka tarcza nigdy nie zajdzie i nigdy nie wzejdzie. Będzie tkwiła w tym samym punkcie nieba przez wieczność. Pogoda bywała zmienna, zbierały się chmury – nazajutrz nawet spadł deszcz, który przyszedł znad lasu na północy – jeśli jednak chodzi o ogólny charakter nowego świata, to każdy dzień przypominał poprzedni, słońce ani myślało się przesunąć choćby o kawałek. I tak samo jak nie istniał świt czy zmierzch, nie było też mowy o lecie i zimie. Po prostu dzień podobny do dnia jak dwie monety wybite tym samym stemplem. Zupełnie jakby nie płynął tu czas, a cała wieczność została zamknięta w ramach jednego niewyobrażalnie opasłego dnia.

      Niebawem koloniści doświadczyli pierwszych kłopotów z zaśnięciem. Przynajmniej oni, pod płóciennymi daszkami. Astronauci i strażnicy pokoju – z wyjątkiem tych na wachcie – sypiali w kabinie wahadłowca dostosowanej do ziemskich pór dnia.

      Yuri zauważył, że Proxima nie jest jedynym światłem na niebie. Dochodził jeszcze układ gwiazdy podwójnej – wystarczająco jasny, by rzucać cienie: Alfa Centauri A i B, bliźniacze słońca, centrum zespołu trzech gwiazd, w którym Proxima c była jedynie zapyziałą prowincją. I nie należało zapominać o samotnej planecie, która przesuwała się ponad widnokręgiem. Chwilowo w górze przebywał również statek kosmiczny, punkcik pełznący na niebie. A zatem dni nie były tak zupełnie identyczne, a nieboskłon pozbawiony znaków szczególnych. I tutaj można było mierzyć czas.

      Yuri trzymał się na uboczu, lecz w coraz większym stopniu budziła się w nim ciekawość nowego świata – jakiej na Marsie nigdy nie odczuwał. Ale tam widział tylko wnętrza kopuł.

      Obserwował niebo, badał wzrokiem krajobraz. W bagażach ze sprzętem geodezyjnym wyszperał teleskop. Przyglądał się nawet „Ad Astrze” za pomocą swojego podręcznego przyrządu, aż zauważył, ku swojemu zdziwieniu, że tylko jeden z dwóch modułów, w których przywieziono kolonistów, nadal jest przyłączony do szerszego szkieletu zawierającego jednostki napędowe i osłony przeciwko pyłom w przestrzeni międzygwiezdnej. Drugiego modułu brakowało. Nikogo o to nie pytał; wiedział, że nie doczeka się odpowiedzi.

      Czwartego dnia założył swoje małe obserwatorium dwa kilometry na zachód od miejsca, gdzie stał wahadłowiec, na nierównym wzniesieniu, które nazwali Krowim Plackiem.

      Czasem widział, że coś się porusza nad jeziorem, dalej na równinie i w lesie na północy. Prawdopodobnie istoty żywe, urodzone na tym świecie. Astronauci nie informowali ich o występujących tu formach życia. Głównie dlatego, że sami niewiele wiedzieli.

      Piątego dnia Jenny Amsler, jedna z kolonistek, wyruszyła za nim z obozu bez jakiejkolwiek zachęty z jego strony, żeby pomóc mu ze sprzętem. Przeważnie ją ignorował.

      Siódmego dnia zapragnęła pójść z nim również Mardina Jones, wyraźnie zaintrygowana jego poczynaniami.

      Aby dotrzeć do Krowiego Placka, musieli wyruszyć na zachód, przechodząc blisko leżącego na północ od nich jeziora, skąd raczkująca kolonia czerpała wodę dzięki mozolnie wykopanym rowom irygacyjnym. „Zachód” i „północ” określono w odniesieniu do płaszczyzny orbity planety; z powodu nieruchomości słońca kierunki geograficzne wydawały się pojęciem abstrakcyjnym. Woda z jeziora po przefiltrowaniu nadawała się do picia, choć tętniło w niej lokalne życie.

      Jezioro ochrzcili mianem Kałuży.

      Lex McGregor sprzeciwiał się takim nazwom jak Kałuża czy Krowi Placek, wolałby jakieś bardziej szumne określenia.

      – Nazwy, których nie powstydzą się przyszłe pokolenia. Jezioro Pierwszego Kroku. Góra Terra!

      Albo Jezioro Lexa, żartowali koloniści. Obstawali przy Krowim Placku i Kałuży. To miejsce niewątpliwie było dziurą zabitą dechami, ale ich dziurą. Więzienne myślenie, jak zauważył Yuri, obejmujące teraz cały nowy świat. Miał to gdzieś. Jezioro, jak to jezioro, stanowiło wartość samą w sobie, istniało w tym miejscu wieki przed przybyciem ludzi niezależnie od tego, jak je nazywali.

      W czasie wycieczki na Krowi Placek Mardina Jones rozglądała się, jakby odkrywała wszystko po raz pierwszy. W oczach Yuriego zawsze była tą, która z całego grona ważniaków na statku okazywała najwięcej ludzkich odruchów. Ale nawet ona praktycznie nie odrywała się od małego obozowiska wyrastającego wokół wahadłowca – ledwie zauważając ów świat, w który wszyscy z takim zacięciem wbijali śledzie namiotów i wgryzali się dołami latryn. W końcu jednak wyrwała się stamtąd; chyba zamarzyła, żeby przyjrzeć się lepiej cząstce Proximy c, zanim poszybuje z powrotem w przestworza. Zupełnie jakby podróżowała w interesach i w przerwie między dyskusjami na temat wyników sprzedaży chciała trochę pozwiedzać. Oddalając się od reszty załogi, nie zapominała jednak o broni.

      Na brzegu jeziora, około kilometra od obozu, znajdowała się formacja skalna, którą Yuri nazywał w myślach „poduszkami”. Mardina zwolniła kroku i obejrzała je z bliska, zafascynowana. Na ramieniu miała pakiet czujników, które buczały i popiskiwały, gdy nagrywała obraz. „Poduszki” były silnie zerodowanymi skałami w kształcie płaskich kapeluszy na wąskich cokołach. Przeważnie sięgały Yuriemu do pasa. Mimo swojej nieregularnej formy sprawiały