Nie miał pojęcia, jak im się udawała ta sztuka. Wszystko wskazywało na to, że sen będzie tu luksusem – nie inaczej niż na Marsie.
W tej puszce kłębiło się mrowie ludzi, zwykle ubranych w pomarańczowe dresy jak Liu i Yuri, chociaż trafiał się błękit strażników pokoju czy bardziej egzotyczne czerń i srebro. I sami dorośli; żadnych dzieci ani niemowlaków. Ich głosy odbijały się echem od metalowych powierzchni, tworząc zgiełkliwą wrzawę. Ponad to wszystko przebijał się szum pomp, wiatraków, urządzeń wentylacyjnych i wody spływającej w rurach. Jak w Edenie. Miał wrażenie, że znowu znalazł się w szczelnie zamkniętej jednostce.
Liu, który także poruszał się z ostrożnością – widocznie oberwało się nie tylko jego twarzy – zaprowadził Yuriego do krętych schodów z barierką, przymocowanych do zakrzywionej ściany, i ruszył przed nim w górę.
Przynajmniej, tak samo jak na Marsie, Yuri łatwo odnalazł się w nowej rzeczywistości. Już po pierwszym przebudzeniu się odkrył, że technika dwudziestego drugiego wieku nie jest trudna do ogarnięcia. Interfejsy użytkownika wytworzyły wspólny standard, zanim go zamrożono. Ustabilizował się, mniej więcej, nawet język, chociaż z akcentem było różnie. Językiem angielskim posługiwano się teraz na kilku światach i musiał pozostać zrozumiały dla wszystkich. Poza tym ogrom spuścizny kulturowej zapobiegał większym zmianom językowym. Maszyny i słownictwo roku 2166 nie sprawiały mu kłopotu. To właśnie ludzi trudniej było rozszyfrować. A teraz wspinał się w potoku twarzy i żadna nie była mu znajoma.
Rozglądał się za oknem. Wciąż nie wiedział, co to za miejsce na Ziemi. I dlaczego przebywają w zamknięciu. Może przewieźli go do jakiegoś przytułku klimatycznego na średnich szerokościach geograficznych? Podobno odkąd opuścił planetę, w całej strefie równikowej podskoczyła temperatura, ziemia zamieniła się w pustynię i ludzie wynieśli się stamtąd. Mógł być wszędzie. Jednakże stała grawitacja podnosiła go na duchu, mimo że wdrapywał się po schodach z ciałem zwiotczałym po pobycie na Marsie. Zastanawiał się, kiedy rozpocznie się fizjoterapia.
Dotarli do miejsca ogrodzonego przesuwnymi panelami, wypełnionego rzędami składanych krzeseł jak w sali wykładowej. Przed audytorium złożonym z kilkunastu słuchaczy stał facet w czarno-srebrnym uniformie, zajęty omawianiem kolejnych obrazów przedstawiających obszary gwiezdne i satelity kosmiczne.
Yuriego i Liu zaraz przy wejściu zatrzymała kobieta w identycznym mundurze. Trzymała w ręku tablet. POR. MARDINA JONES, ISF – przeczytał Yuri na identyfikatorze. Miała około trzydziestu lat, bardzo ciemną karnację i czarne włosy poskręcane w drobne loczki.
– Spóźniliście się – powiedziała.
– Przepraszamy. Wyszliśmy właśnie ze szpitala. – Liu podał ich imiona.
Zażądała identyfikatorów. Liu wygrzebał swój z kieszeni i podał go kobiecie. Przeskanowała go tabletem i zwróciła się do Yuriego:
– A ty co?
Tylko wzruszył ramionami.
– Mówiłem, że dopiero co nas wypuścili.
– Świeżo po wybudzeniu, tak? – Jones pokiwała głową i zanotowała coś na tablecie. – Normalne. Pamiętaj, żeby to później załatwić. – Mówiła z wyraźnym australijskim akcentem. – Siadajcie. Jesteście już spóźnieni.
Znalezienie wolnego miejsca w zaciemnionym, ciasnym pomieszczeniu nie było wcale takie proste. Trzech facetów zajmowało rząd, w którym pozostało kilka pustych krzeseł. Kiedy Yuri skręcił, żeby tam właśnie usiąść, Liu szturchnął go w plecy.
– Idź dalej – szepnął.
Yuri prędko wpadał w złość, odkąd po raz pierwszy przebudził się na Marsie.
– Niby czemu?
– Ten w środku to Gustave Klein. Najpierw trochę przypakuj, nim weźmiesz go na celownik.
Yuri wiedział jednak, że na to już za późno. Klein był białym mężczyzną pod pięćdziesiątkę, masywnie zbudowanym, z tendencją do nadwagi i starannie wygoloną głową. Pięści położył na kolanach niczym dwa kafary. Yuri nawiązał z nim kontakt wzrokowy. Praktycznie nie zwrócił uwagi na dwóch pozostałych, którzy z nim siedzieli, typowych zabijaków. Klein zmierzył Liu nieprzychylnym spojrzeniem, przyglądając się jego obrażeniom, a następnie z lekceważeniem odwrócił wzrok.
Poszli dalej, ostrożnie stawiając kroki w półmroku.
– Co w nim takiego nadzwyczajnego?
– Był najlepszym w kolonii inżynierem, który obsługiwał piec Sebatiera – odparł cicho Liu. – To taki element systemów recyklingowych, wiesz chyba. Ustawił się tak, że nikt nie mógł zbliżyć się do tych urządzeń. Skubaniec był tam królem wody. Nic dziwnego, że go wysiudali. Coś mi się widzi, że tutaj też próbuje się ustawić.
– Król wody? – Yuri uśmiechnął się szeroko. – Dopóki nie spadnie deszcz, co?
Liu popatrzył na niego z dziwną miną.
Ktoś syknął.
– Yuri! Hej, Yuri! Tu jestem! – Pewien chudzielec niezgrabnie poderwał się w ich stronę i zabrał swoje rzeczy z dwóch krzeseł. Osoby, którym zasłonił widok, burczały pod nosem.
Po raz pierwszy od obudzenia się w puszce Yuri usłyszał znajomy głos.
– Lemmy? – Usiadł obok mężczyzny, a zaraz za nim Liu.
– W końcu jawa, co? – zapytał cichym, wyćwiczonym szeptem Lemmy. – Ten pajac Tollemache pięknie cię naszprycował. Ale dostał, na co zasłużył.
Yuri pogrzebał w pamięci. Lemmy Pink, dziewiętnaście lat, jedyny człowiek na Marsie, którego mógłby od biedy nazwać przyjacielem. Nawet jeśli Lemmy szukał tylko ochrony.
Ostatnią rzeczą, którą zapamiętał z Marsa, było to, jak z Lemmym prysnęli z kopuły. Musiał stamtąd uciec. Każdy atom jego ciała pragnął wydostać się na otwartą przestrzeń. Niezależnie od tego, że była to zimna pustynia smagana promieniowaniem ultrafioletowym. Miał za sobą szkolenie z posługiwania się skafandrem i obsługi śluzy powietrznej, rutynowe ćwiczenia z zakresu bezpieczeństwa, lecz ani razu nie wyszedł na zewnątrz. Rzadko miał okazję choćby wyjrzeć przez okno. Ukradli więc łazik i wypuścili się w góry – w stronę miejsca, które na mapie nosiło nazwę Chaos. Gdy łazik się przewrócił, odnaleźli ich strażnicy pokoju. Pamiętał Tollemache’a. To ty jesteś ten lodowy dzieciak, co? Wrzód na dupie, odkąd cię rozmrozili. To nic, nie będziesz mi już uprzykrzał życia. Nie ściągając rękawicy, zacisnął palce na strzykawce i wbił mu igłę w szyję. Czerwonobrązowy marsjański krajobraz skurczył się i zniknął…
A potem Yuri obudził się w puszce.
– Co to znaczy, że dostał to, na co zasłużył?
– Jest tu z nami, w module. Ha! Od dawna mu się zbierało i wreszcie ma za swoje! Ukarali go raczej za to, że gwizdnęliśmy mu łazik sprzed nosa, niż za to, jak się z tobą obszedł.
Yuri żartobliwie klepnął go w ramię.
– Fajnie, że i ciebie zabrali do domu.
Lemmy odsunął się od niego.
– Nie dotykaj mnie. Nałykałem się pieprzonych bakcyli, których pełno w tej trumnie. Że też zawsze muszą się wszystkie na mnie rzucić…
– A co z Krafftem? – Był to szczur, ulubieniec Lemmy’ego w kopule.
Spochmurniał.
– Zabrali go. W sumie czego się można było spodziewać…
– Przykro