Stephen Baxter

Proxima


Скачать книгу

daleko do równika, toteż w czasie planetarnego dnia wielka tarcza słoneczna była wysoko na niebie, zalewając planetę światłem i energią wystarczającą do naładowania kilometrów kwadratowych paneli słonecznych, pokrywających prawie całe dno krateru.

      Grawitacja była słabsza niż w domu, mniej więcej jedna trzecia tamtej, dzięki czemu w wysokich kopułach – wzniesionych z rozmachem, żeby w przyszłości zmieściły się w nich potężne zakłady przemysłowe – można było biegać, koziołkować i bić rekordy w skoku w dal. To było interesujące i zabawne.

      Stef prędko jednak otrząsnęła się z uroku Merkurego. Panowały takie upały, że na zewnątrz topił się ołów, przynajmniej w południe. Na tę stronę Merkurego przybyli rankiem, a ponieważ „dzień” trwał tu sto siedemdziesiąt sześć dni ziemskich (ta liczba była rezultatem powolnej rotacji planety i krótkiego roku; wyliczenie tego zajęło Stef trochę czasu), wielkie słońce wisiało nisko nad horyzontem, gdy w kopule upływał dzień po dniu, a długie cienie poruszały się niezauważenie na płaskim, zalanym lawą dnie krateru. Bądź co bądź, na Merkurym nie było nic oprócz skał, więc odrobinę zainteresowania Stef potrafiła wykrzesać z siebie jedynie na farmach słonecznych lub w gigantycznym labiryncie rurociągów służących do dystrybucji wody występującej w pokładach lodu na wiecznie zacienionych biegunach planety.

      Na domiar złego spędzała większość czasu samotnie.

      Ojca bez reszty pochłaniały końcowe testy i symulacje związane z budową statku. Stef z doświadczenia wiedziała, że lepiej mu się wtedy nie naprzykrzać. Pod tym względem wcale się nie zmienił od śmierci matki. Kłopot w tym, że tutaj – inaczej niż w jej rodzinnych stronach – prawie każdy był od niej co najmniej trzykrotnie starszy. Wyglądało na to, że Merkury jest olbrzymią kopalnią skąpaną w promieniach hojnie użyczającego swej energii Słońca, nie zaś miejscem do wychowywania dzieci. Przylatywało się tu po to, żeby popracować kilka lat i zarobić pieniądze, a potem wrócić do domu i je wydawać. Choć wirtualne rozrywki były tu równie dostępne jak w Seattle, szybko zaczęła ją ogarniać nuda i samotność.

      Sytuacja nieco się poprawiła, kiedy promami z Ziemi i Księżyca zaczęli zlatywać się ludzie, by obejrzeć start statków kosmicznych.

      Stef prędko się zorientowała, że przyjezdnych można podzielić na dwie grupy, zainteresowanych „Angelią” lub „International-One”. Projekt ojca – misja „Angelii” – miał wymiar czysto naukowy: jednorazowa bezzałogowa podróż do Proximy Centauri w celu wystrzelenia sondy mającej zbadać zamieszkany świat odkryty przez astronomów przed pięćdziesięciu laty na orbicie odległej gwiazdy. Oczywiście, później wysłano tam człowieka, Dextera Cole’a, który nie wypełnił jeszcze swojej misji, choć odleciał z biletem w jedną stronę kilkadziesiąt lat przed narodzinami Stef. „Angelia”, zaprojektowana z wykorzystaniem nowszych rozwiązań technologicznych, prawie mogłaby go dogonić. Tłum zgromadzony na kosmodromie składał się głównie z naukowców i specjalistów od inżynierii eksperymentalnej, a także biurokratów ze szczebla państwowego i ONZ-etu wspierających ten projekt. Byli to mężczyźni i kobiety w burych garniturach, którzy częściej, jak się zdawało, spoglądali na siebie znad kieliszków szampana, niż patrzyli przez okno na Merkurego, świat zupełnie im nieznany.

      Tymczasem projekt budowy statku „International-One” był pomysłem olbrzymiego koncernu przemysłowego Universal Engineering – UEI. Jego dyrektor generalny, Michael King, był przysadzistym, chełpliwym czterdziestopięcioletnim Australijczykiem, przybyłym tu w otoczeniu egzotycznej świty ludzi sławnych i bogatych. Ojciec nazywał ich wzgardliwie bilionerowymi turystami.

      Znalazło się nawet paru Chińczyków, „gości” ONZ-etu i UEI, mających „obserwować” doniosłe wydarzenia rozgrywające się na podległym ONZ-etowi Merkurym. Stef uznała za zabawne obserwacje, podczas których nie wolno przyglądać się z bliska niczemu ważnemu.

      Musiała pojawiać się u boku ojca na przyjęciach i rozmaitych spotkaniach. Spośród członków klubu bilionerów jedynie Michael King okazywał jakiekolwiek zainteresowanie jej osobą – w odróżnieniu od innych, którzy traktowali ją jak jakiś dodatek do ojca.

      Kiedy została przedstawiona Kingowi, ten z dobrodusznym uśmiechem i szampanem wylewającym się z kieliszka w warunkach niskiej grawitacji pochylił się i spojrzał jej prosto w oczy.

      – Czyste spojrzenie. Twardy wzrok. Ciekawość. To mi się podoba. Daleko zajdziesz. Radzisz sobie w szkole, Stephanie?

      – Stef. Tak, chyba tak. Lubię…

      – Czego ci tu brakuje?

      – Brakuje?

      – Jesteś dziewczynką z Ziemi, która ugrzęzła na Merkurym. Jaką rzecz mógłbym ci kupić teraz, właśnie teraz? Za czym najbardziej tęsknisz?

      – Za wodą sodową – odparła po krótkim zastanowieniu. – Porządną sodówą. Tutaj zawsze jest zimna, ale jakaś bez gazu. To samo na Księżycu.

      – No tak. Ten szampan też jest słaby. – Popatrzył na jej ojca. – George, czy to ma związek z niską grawitacją? Może niskie ciśnienie powietrza w kopule zmniejsza nasycenie dwutlenkiem węgla? Woda sodowa… Zanotuję to sobie i pójdę tym tropem. Całkiem możliwe, mała, że dzięki tobie zarobię kolejny milionik. Zatem, co o tym wszystkim myślisz? – Skinął kieliszkiem w stronę drepczących wokół osób; wysoko nad głową Stef krzyżowały się rozmowy.

      – Czuję się, jakbym zabłądziła w lesie pełnym gadających drzew.

      Zaśmiał się chrapliwie.

      – Punkt dla ciebie. Szczera odpowiedź i jasne porównanie. Do tego zabawne. Posłuchaj mnie. Wiem, że jesteś jeszcze dzieckiem, bez obrazy. Ale patrz i ucz się, to podstawa. Podręczniki to jedno, lecz ludzie z krwi i kości to zupełnie co innego. Musisz z nimi współpracować, jeśli chcesz przeć do przodu – mówił z głębokim australijskim akcentem i czystą dykcją, precyzyjnie i zrozumiale. – Spójrz na mnie. Pochodzę z biednej rodziny. W zasadzie wszystkim źle się powodziło w Oz w tamtych czasach z powodu pustynnienia. Pierwsze pieniądze zarobiłem na wybrzeżu jako złomiarz, a nie byłem starszy od ciebie. Chodziliśmy do wraków tankowców i zakładów przetwórstwa wody morskiej, które celowo wypchnięto na brzeg. Za kilka ONZ-etowskich dolców dziennie zbieraliśmy wszystkie tworzywa, jakie tylko udało się wywlec… W wieku dwudziestu lat zatrudniłem się w UEI jako początkujący programista. Po dziesięciu latach zasiadałem w zarządzie. Na początku zajmowaliśmy się głównie demontażem. Rozbieraliśmy na części stare ufajdane reaktory jądrowe. Oczywiście wtedy firma przeniosła się już do Kanady, czyli obecnie północnego regionu USNA, ponieważ Australia, Japonia, kraje Dalekiego Wschodu i kawałki Syberii stały się częścią Struktury, chińskiego imperium gospodarczego… Ale zostawmy w spokoju szczegóły. Za chwilę wystrzelę między gwiazdy zupełnie nowy typ statku kosmicznego. Czy można odnieść większy sukces? A wiesz, dlaczego zaszedłem tak daleko?

      – Dzięki ludziom – odparła.

      Uśmiechnął się do jej ojca.

      – George, niezła z niej spryciula. Tak, dzięki ludziom. Miałem znajomości. Wiedziałem, z kim gadać w kręgach rządowych i finansowych na szczeblu państwa, strefy i ONZ-etu. I z którymi fachowcami, żeby wykonać plan. Pielęgnowałem te znajomości w ciągu długich lat podczas wydarzeń takich jak to dzisiejsze. Teraz ty stoisz przed szansą. Nigdy nie jest za późno, żeby zacząć.

      Jej ojciec parsknął.

      – Nie przesadzaj, Michael. Twój najważniejszy znajomy nie jest nawet człowiekiem.

      – Earthshine, o niego ci chodzi?

      – Lub jeden z jego konkurentów, rdzeniowych jednostek sztucznej inteligencji. Wszyscy