Stephen Baxter

Proxima


Скачать книгу

właśnie, przycupnięta w cieniu, stała jeszcze wyższa suwnica, a przy niej smukła rakieta. Stanowiła dziwny widok w oczach Stef, jakby żywcem wzięta z podręcznika historii. W rzeczywistości był to najnowocześniejszy pojazd kosmiczny zbudowany przez człowieka, „International-One”, mający zabrać w przestworza Lexa i resztę załogi.

      Lex zrobił krok i tupnął o ziemię, wzbijając obłoczki pyłu, które natychmiast opadały.

      – Ciekawy światek – stwierdził.

      – Ty tak twierdzisz.

      Roześmiał się.

      – Mówię serio. Tylko z pozoru jest podobny do Księżyca. Spójrz tylko na te urządzenia wiertnicze. Tutaj wystarczy wbić się na głębokość kilkuset kilometrów, żeby dotrzeć do płaszcza. Na Ziemi musiałabyś zejść dziesięć razy głębiej. Wiesz dlaczego?

      – Oczywiście, że wiem…

      Podobnie jak ojciec, Lex nie zawsze jej słuchał przed udzieleniem lekcji.

      – Ponieważ wydaje się, że jakiś wielki wybuch na młodym Merkurym, a może uderzenie sporego meteorytu, spowodował rozpad większości skalnej skorupy.

      Spróbowała wyobrazić sobie, jak stoi tu w chwili tej gigantycznej katastrofy. Spróbowała i nie dała rady.

      – Bardziej ciekawi mnie, czy to wszystko ma coś wspólnego z wytworzeniem się ziaren, które zostały tu znalezione.

      – Dobre pytanie – odezwał się czyjś głos. – To jeszcze zagadka. Ale wiem już, czemu akurat ty zadajesz takie pytania. Przecież nazywasz się Stephanie Kalinski, prawda?

      Od strony kopuł nadchodziła nieznajoma kobieta, wysoka, może trochę zbyt korpulentna, jednak pełna wdzięku. Z pewnością emitowała wirtualny obraz, bo wydawała się mieć na sobie zwykłe ubranie: schludny niebieski żakiet ze spodniami, kojarzący się z mundurem, ale nie tak szykowny jak kombinezon ISF Lexa. Z wyglądu mogła mieć trzydzieści lat, lecz jej wiek był trudny do określenia, jakby nałożyła na twarz grubą warstwę makijażu. Posługiwała się neutralnym akcentem, być może północnoamerykańskim ze Wschodniego Wybrzeża.

      – Stef – poprawiła automatycznie. – Nie Stephanie. Pani twarz wydaje mi się znajoma. Chyba widziałam panią w dokumentach mojego taty.

      – Oczywiście, że tak – rzekł z uśmiechem Lex. – Dlatego pomyślałem sobie, że powinnyście się poznać. Dwie córki doktora Kalinskiego, że tak się wyrażę. Sam nigdy by się nie odważył przedstawić was sobie.

      – Jestem Angelia – powiedziała kobieta.

      To dawało do myślenia.

      – Tak się nazywa statek kosmiczny. „Angelia”.

      – Wiem. Przecież jestem Angelią. Domyślam się, co sobie teraz wyobrażasz. Że jestem chodzącym chwytem reklamowym. Modelką wynajętą przez twojego ojca dla ucieleśnienia…

      – Nie bardzo mnie to obchodzi – przerwała jej Stef.

      Zaskoczyła tym Lexa.

      – Cierpliwość nie jest twoją mocną stroną, co, Kalinski?

      – Jeśli ktoś celowo ściemnia, to tak.

      – Przykro mi – powiedziała Angelia. – Nie miałam takiego zamiaru. Gdyby twój ojciec wytłumaczył ci ogólne cele misji…

      – Wiesz o mnie. Dlaczego?

      – No cóż, muszę znać twojego ojca, skoro pracujemy razem. I ciągle o tobie mówi. Jest z ciebie bardzo dumny.

      – Wiem – burknęła Stef pod wpływem dziwnego ukłucia zazdrości.

      – Zachowuj się, Kalinski – napomniał ją Lex. – Powinnaś zapytać o ogólne cele misji.

      – Przestań, Lex, nie zależy mi. To chyba oczywiste, że ta kobieta jest tylko projekcją. – Powodowana impulsem, schyliła się po kamień, kawałek skały odłupanej wskutek upadku meteorytu, i rzuciła nim w Angelię.

      Ta złapała kamień z łatwością.

      – Nie jestem projekcją. Ale też nie do końca androidem. – Popatrzyła na kamień, po czym włożyła go do ust i połknęła. – W przeciwieństwie do ciebie nie noszę skafandra.

      – Jesteś programowalną materią?

      – Otóż to. – Angelia uniosła lewą dłoń i patrzyła, jak przeobraża się ona w bukiecik miniaturowych słoneczników obracających się w stronę wiszącego nisko słońca.

      – O… – mruknął Lex. – Można się wystraszyć…

      – Wybaczcie. – Nadała swojej dłoni dawny wygląd i wskazała palcem puste niebo. – Mam zostać wystrzelona w przestrzeń kosmiczną za pomocą wiązki mikrofal z wyłączonej elektrowni słonecznej twojego ojca… gdzieś tam. To ja będę ładunkiem. Ale posiadam tu swoją jaźń. W zasadzie, w pewnym sensie, miliony jaźni. Wielki konglomerat kobiet obdarzonych częściową samoświadomością. Jestem pewna, Stef, że twój ojciec wytłumaczy ci założenia misji…

      – Ale to żadna różnica. – Lex obchodził wkoło Angelię, przyglądając jej się uważnie. – Mam na myśli to, czy jesteś samoświadoma. Nie jesteś istotą ludzką. A liczy się żywy, autentyczny człowiek, gdy chodzi o zdobywanie nowych światów. Wysyłanie sztucznej inteligencji, takiej jak ty, nic nie daje. Dlatego statki ziarnowe są takim przełomowym odkryciem: mogą przewozić ludzi. Może aż do gwiazd… i z powrotem, inaczej niż w przypadku biednego Dextera Cole’a.

      – Typowe myślenie ludzi wyrosłych z pokolenia bohaterów – odparła Angelia z pobłażliwym uśmiechem. – Reakcja na filozoficzne koszmary tamtych czasów. Zbieżna z tym, czego uczą was w akademiach ISF, jeśli dobrze się orientuję. Najistotniejsze znaczenie ma to, czego doświadcza człowiek, prawda? Tymczasem ten dzisiejszy cielesny humanizm doprowadził do tego, że ojciec Stef zaprogramował mnie do przyjęcia takiej właśnie formy, żebym mogła uczestniczyć w przedstartowych uroczystościach osobiście, że tak się wyrażę. Obecnie jest to mile widziane.

      Lex pokręcił głową.

      – Nie obraź się, Angelio, ale cokolwiek zrobisz, nigdy nie dorównasz Dexterowi Cole’owi. Bez względu na to, jak się zakończy jego misja.

      Stef znała historię Cole’a; każdy w dzieciństwie ją słyszał. Kiedy odkryto nadającą się do zamieszkania planetę w układzie Proximy Centauri, państwa późniejszej zachodniej federacji ONZ-etu połączyły siły i po kilkudziesięciu latach dorobiły się załogowej misji. Cole wystartował z Merkurego, korzystając z silnie naenergetyzowanego strumienia światła słonecznego – podobnie jak w przyszłości Angelia. Arcypotężna wiązka laserowa, zasilana tym strumieniem, utworzyła świetlny żagiel, który pchnął tysiąctonowy statek Cole’a w kierunku Proximy. Dexter Cole zmierzał samotnie ku gwiazdom, by wypełnić czterdziestoletnią misję bez powrotu i – o czym nie udzielano Stef szczegółowych informacji – zostać „ojcem chrzestnym” pierwszej ludzkiej kolonii. Wyleciał z Ziemi nadal zmagającej się ze skutkami anomalii klimatycznych i kaszmirskiej wojny – Ziemi, na której gigantyczne programy naprawcze pokolenia bohaterów nie wkroczyły jeszcze w ostatnie stadium. Ludzkość dopiero stawiała pierwsze kroki na światach własnego układu słonecznego. Trudno było uwierzyć, że Cole, choć wysłano go tyle lat przed narodzinami Stef, wciąż jest w podróży. W tej chwili przebywał w kapsule kriogenicznej, pogrążony w snach w drodze między gwiazdami, dopóki impulsowy silnik termonuklearny nie wyhamuje statku blisko celu.

      – Cole jest bohaterem, ja pewnego dnia pójdę w jego ślady.

      Angelia znów się uśmiechnęła.

      – Hej, to ogromny wszechświat. Podejrzewam,