chociaż światła miasta pozwalały im widzieć się nawzajem. Okrążył wyspę, grzbietem dłoni wytarł usta i nachylił się, żeby ją pocałować, ale Faye odwróciła twarz i popchnęła go na krzesło. Tym razem to ona rządzi. Sięgnął ręką do jej spódniczki, ale odtrąciła ją, by za moment przycisnąć do swojego kolana. Podciągnęła spódniczkę, odsłaniając koronkowe majtki, liczyła, że je pozna, zobaczy, że są takie same jak u tamtej. Tej młodej. Niewinnej.
Powędrował ręką wyżej, nie mogła powstrzymać jęku. Zamiast, jak na filmie, odsunąć majtki, rozdarł je. Znów jęknęła, tym razem głośniej, pochyliła się nad stołem i zgięła, podczas gdy Jack rozpiął spodnie i jednym ruchem ściągnął je razem z kalesonami. Chwycił ją za włosy i docisnął do stołu. Pochylił się nad nią całym swoim ciężarem, gryząc kilka razy mocno w kark; poczuła zapach soku pomarańczowego zmieszany z whisky, którą pił w samolocie. Zdecydowanymi ruchami rozsunął jej nogi, stanął z tyłu i wbił się w nią.
Pieprzył ją mocno, agresywnie, blat stołu uwierał ją w przeponę. Sprawiał jej ból, ale ten ból był jak wyzwolenie, bo nie myślała o niczym innym i mogła skupić się na rozkoszy.
Należała do niego. Jak jej rozkosz. I ciało.
– Powiedz mi, kiedy będziesz kończył – jęknęła, oparta policzkiem o nagi blat z lepkimi plamami od jej szminki.
– Teraz – stęknął.
Stanęła przed nim na czworakach. Ciężko oddychając, wepchnął jej penisa do ust, a potem jeszcze głębiej, przytrzymując dłońmi jej potylicę. Faye walczyła z odruchem wymiotnym i chęcią odwrócenia głowy. Przyjęła to. Jak zawsze.
Przed oczami miała scenę z filmu i gdy Jack kończył, rozkoszowała się jego wyrazem twarzy, takim samym jak u nauczyciela, kiedy brał młodą, niewinną dziewczynę.
– Witaj w domu, kochanie – powiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Był to jeden z ostatnich razy, kiedy uprawiali seks jako mąż i żona.
Sztokholm, lato 2001
Moje pierwsze tygodnie w Sztokholmie były bardzo samotne. Fjällbackę zostawiłam za sobą dwa lata po maturze. Zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Wręcz wyrywałam się z mojej małej klaustrofobicznej miejscowości. Dusiłam się, chodząc po jej malowniczych uliczkach pod wścibskimi spojrzeniami mieszkańców. Opuszczając ją, miałam przy sobie piętnaście tysięcy koron i świadectwo z najwyższymi ocenami ze wszystkich przedmiotów.
Chciałam wyjechać już wcześniej, jednak załatwienie wszystkiego zabrało mi więcej czasu, niż myślałam. Sprzedaż domu, a przedtem wyrzucenie wszystkich rzeczy, odparcie napierających duchów. Wspomnienia były strasznie bolesne. Chodząc po rodzinnym domu, miałam ich cały czas przed oczami. Sebastiana. Mamę. A zwłaszcza tatę.
Wtedy nikogo nie było przy mnie. Tak samo teraz. A więc spakowałam walizkę i wsiadłam do pociągu jadącego do Sztokholmu. Bez oglądania się za siebie, przysięgając, że nigdy tutaj nie wrócę.
Na dworcu w Sztokholmie zatrzymałam się przy koszu na śmieci, otworzyłam moją komórkę i wyrzuciłam kartę SIM. Już mnie nie dosięgną żadne cienie z przeszłości. Nikt mi nie będzie groził ani mnie ścigał.
Na lato wynajęłam pokój w mieszkaniu w budynku zwanym Fältöversten, brzydkim centrum handlowym, na które mieszkańcy Östermalmu kręcą głowami, mrucząc pod nosem, że to wszystko wina socjaldemokratów, którzy oczywiście musieli zepsuć naszą piękną dzielnicę. Jednak wtedy nie wiedziałam takich rzeczy. Byłam przyzwyczajona do tego, jak wyglądał sklep ICA2 Hedemyrs w Tanumshede, i Fältöversten mi się podobał.
W Sztokholmie zakochałam się od pierwszej chwili. Z okna na siódmym piętrze spoglądałam na piękne okoliczne domy, na gęsto zarośnięte parki, piękne samochody i myślałam sobie, że pewnego dnia ja też zamieszkam w jednym z tych wspaniałych dziewiętnastowiecznych domów z mężem, trójką cudownych dzieci i psem.
Mój mąż miał być malarzem. Albo pisarzem. Albo muzykiem. Kompletnie inny od taty. Wyrafinowanym intelektualistą, światowcem. Miał ładnie pachnieć i elegancko się ubierać. Być surowy dla innych, ale nie dla mnie, bo tylko ja bym go rozumiała.
W tamte pierwsze długie i jasne noce dużo spacerowałam ulicami Sztokholmu. Widziałam bójki uliczne po zamknięciu piwnych ogródków, słyszałam krzyki, płacz i śmiech. Wyjące samochody służb ratowniczych. Ze zdumieniem patrzyłam na dziwki w centrum, miały makijaż jak z lat osiemdziesiątych i wysokie buty, gąbczastą cerę, a na rękach ślady po igłach, które starały się ukryć pod długimi rękawami bluzek i sweterków. Prosiłam je o papierosa i snułam fantazje o ich życiu. O wolności wynikającej ze znalezienia się na dnie. Bez ryzyka, że spadnie się jeszcze niżej. Bawiłam się myślą o tym, aby też tam stanąć, żeby zrozumieć, co się z tym wiąże, co to za mężczyźni, którzy kupują sobie chwilę obleśnego zbliżenia w swoim volvo, gdzie na tylnym siedzeniu mają fotelik dla dziecka, a w schowku trzymają zapas pampersów i wilgotne chusteczki.
To był czas, kiedy moje życie zaczęło się naprawdę. Przeszłość ciążyła mi jak kajdany, przygniatała, przeszkadzała. Ale moje ciało, do ostatniej, najmniejszej komórki, aż wibrowało ciekawością. Ja kontra świat. Daleko od domu, w mieście, o którym marzyłam całe życie. Marzyłam nie tylko o tym, żeby się wyrwać, lecz także aby właśnie tu przyjechać. Powoli, stopniowo oswajałam Sztokholm jako moje miasto. Z nadzieją, że mnie uleczy i pozwoli zapomnieć.
Na początku lipca moja gospodyni, emerytowana nauczycielka, wyjechała w odwiedziny do wnuków w Norrlandzie.
– Żadnych gości – zapowiedziała władczym tonem, zanim zamknęła za sobą drzwi.
– Żadnych gości – odparłam posłusznie.
Wieczorem się umalowałam i piłam jej alkohole. Gin i whisky. Likier wiśniowy i z amaruli. Smakowały obrzydliwie, ale nieważne, chodziło o szmerek w głowie, który przynosił zapomnienie i rozchodził się ciepłem po całym ciele.
Kiedy już wypiłam tyle, że nabrałam odwagi, włożyłam bawełnianą sukienkę i poszłam na Stureplan3. Po chwili wahania usiadłam w przyjemnie wyglądającym ogródku kawiarnianym. Obok przechodziły osoby znane mi wcześniej jedynie z telewizji. Śmiejące się, odurzone alkoholem i latem.
Około północy stanęłam w kolejce do klubu po drugiej stronie ulicy. Panował nastrój niecierpliwości, wcale nie byłam pewna, czy uda mi się wejść do środka. Próbowałam naśladować innych. Zachowywać się jak oni, chociaż później domyśliłam się, że oni również musieli być przyjezdni. Trochę zagubieni jak ja, ale udający asertywnych.
Ktoś z tyłu się zaśmiał. Dwóch chłopaków w moim wieku podeszło bez kolejki do bramkarzy. Jedno kiwnięcie głową, uściśnięcie ręki. Wszyscy wpatrywali się w nich z zazdrością i fascynacją. Wielogodzinne przygotowania, chichoty nad kieliszkiem różowego wina, żeby potem sterczeć i marznąć w kolejce. A może być to takie łatwe. Wystarczy być kimś.
W odróżnieniu ode mnie ci dwaj faceci byli zauważani i szanowani. Byli Kimś. To wtedy postanowiłam, że ja też będę.
Jeden z nich właśnie się odwrócił i spojrzał ciekawie na tłumek z tyłu. Nasze spojrzenia się spotkały.
Odwróciłam wzrok, zaczęłam grzebać w torebce, szukając papierosów. Nie chciałam wyglądać ani na głupią, ani jak ktoś, kim przecież byłam, czyli dziewczynę z prowincji, która wybrała się po raz pierwszy do nocnego klubu w stolicy. Podchmieloną ginem i likierem