Anne Swärd

Vera


Скачать книгу

srebrną wieżę. Na białej szyi kropla ciemnego rubinu. Zimne, blade oczy. Omiata mnie krytycznie wzrokiem, sprawdza, jak przebiega transformacja. Nic nie mówi. Kiwa głową w milczącej pochwale, poprawia pachnące olejkiem do włosów narzutki na oparciach foteli w sypialni, i opuszcza pokój.

      Wszystko to dzieje się gdzieś daleko poza mną. Panna młoda szykowana do wydania za mąż. Widzę ją w wysokim, sięgającym sufitu lustrze w pozłacanych ramach. Złapana w szklanej tafli tak krzywej, że rysy twarzy rozmazują się nie do poznania. A może to ja już siebie nie poznaję? Przyglądam się krzątaninie i wysiłkom, jakie moje przyszłe szwagierki wkładają w mój wygląd, czuję ich ruchy, coraz mniej łagodne, w miarę jak czas ucieka. Ostry grzebień, ostre szpilki do włosów. I nagła szorstkość Vanny. Widzę ich ręce wędrujące po moim ciele. W lustrze szwagierki zamieniają mnie w swoje własne odbicie. A przynajmniej próbują. Nie wydają się zadowolone z wyniku, ale na pewno nie szczędzą sił. A ja oddaję im swoje ciało, to wszystko. Wszystko, czego potrzebują. To ono jest wydawane za mąż.

      Jedyne, co panna młoda musi zrobić sama, to wytrwać. Dają mi to do zrozumienia. Za pozwoleniem mojego przyszłego męża będę mogła wcześniej opuścić przyjęcie, nie budząc większego zainteresowania. Zresztą czy nie tak kończą się wesela w tej rodzinie? Główna bohaterka, zmęczona napięciem, nieprzywykła do szampana i tańczenia na wysokich obcasach, znika z parkietu, kiedy wieczór wciąż jeszcze jest młody. A jej miejsce zajmują inne kobiety, bardziej odprężone, nie ulegające powadze chwili, bardziej skore do zabawy, doświadczone, dostępne?

*

      Irene opuszcza powoli welon na moją twarz. Wbija we mnie wzrok, próbując zmusić mnie do stania tak spokojnie jak to możliwe, i przytwierdza welon szpilkami. Jej sarnie oczy w tym szczególnym świetle przypominają nagle oczy owada, intensywne spojrzenie, a jednocześnie nic nie widzące, metalicznie zimne. Kiedy unosi ręce nad moją głową i obnaża pachy, czuję zapach talku. Chłonę dyskretną, słodką woń potu, nieprzewidzianą pochodną wysiłku włożonego w przygotowania. Ale Vanna, jak zwykle uważna, natychmiast zjawia się z talkiem, którym posypuje jej gładko ogoloną skórę i dyskretnie ratuje sytuację. Irene w sukni koloru miedzi z delikatnym zielonym połyskiem prezentuje się najpiękniej z nas wszystkich. W tym kolorze każdy wyglądałby jak poczwarka, a ona wygląda jak ponętny motyl. Długie śnieżnobiałe ręce i ciemne włosy perfekcyjnie ułożone w dwa misterne victory rolls.

      Nagle opuszcza ręce. „Szczerze mówiąc…” – zaczyna. „Co?” – dziwią się Cecilia i Eva. Starania włożone w to, żebym wyglądała bardziej dorośle, sprawiają, że wyglądam jeszcze bardziej jak umalowane, wystrojone dziecko, twierdzi Irene, patrząc, jak Cecilia nakłada kolejne warstwy pudru na moją już gładką skórę. Jakby miały ją chronić przed ciekawskimi spojrzeniami. „I jeszcze welon” – rzuca Irene i poprawia go tak, żeby układał się bliżej twarzy – nie zasłaniał jej, a jedynie ją osłaniał. Tłumaczy mi, jak to powinno wyglądać. Jej francuski jest językiem dziecka, ale mój też. „Panna młoda biorąca ślub z welonem zasłaniającym usta… Jakby nie miała prawa się wypowiadać”. Cecilia i Eva patrzą rozbawione na Irene. Natomiast Vanna wydaje się zaniepokojona. To pytanie czy konstatacja, a może wręcz jawna prowokacja? Przerywa im, syczy, matka Ivana może usłyszeć je przez szparę w drzwiach.

      W pokoju obok gra radio. W Norymberdze nadal trwają procesy: …Na ławie oskarżonych siedzą obok siebie Dönitz, Frank, Frick, Fritzsche, Funk, Göring, Hess, Jodl, Kaltenbrunner, Keitel, von Neurath, von Papen, Reader, von Ribbentrop, Rosenberg, Sauckel, Schacht, von Schirac, Seyss-Inquart, Speer, Streicher… informuje zimny głos. Ci, którzy nie zdążyli odebrać sobie życia, którym nie udało się uciec czy z jakiegoś niewiadomego powodu uzyskać ułaskawienia.

      By ślub w ogóle mógł się odbyć, Ivan musiał zwrócić się do króla o pozwolenie. Jestem za młoda, ale okoliczności są – jak to podkreślił w swoim długim wywodzie – „wyjątkowe”. Jakby dążył do skandalu, szepczą wrogo nastawione języki. Jakby świadomie go szukał. Ale dlaczego? Plotki przybierają niebezpiecznie na sile, krążą wśród znajomych. Panna młoda to jeszcze dziecko. Kim ona jest, dziewczyna znikąd, z wojny, Bóg jeden wie skąd? Ivan, który mógł mieć k a ż d ą, naprawdę pierwszą z brzegu. No cóż, wydaje się, że niestety trafiła mu się właśnie taka „pierwsza z brzegu”. Najbardziej odporny na plotki wydaje się pan młody, a jednak to on przyciąga wszystkie spojrzenia. Cokolwiek opowiadano by o mnie, obcej pannie młodej, to i tak największą zagadką pozostaje Ivan. Ostatni do wzięcia z gromadki pożądanych braci, który niepokojąco długo pozostawał kawalerem. Podczas gdy młodsi bracia po kolei zakładali rodziny – i to na dodatek z kobietami odtrąconymi przez Ivana. Tak przynajmniej mówią ludzie. Że wszystkie moje szwagierki pragnęły właśnie jego, zanim zadowoliły się którymś z braci.

      Wystrojona, w futrze chroniącym przed nieznośnym zimnem, zostaję wyprowadzona na nabrzeże, gdzie orszak weselny czeka już, siny z zimna. Pod ostrzałem lustrujących spojrzeń wioślarze znoszą mnie do łodzi, która popłynie pierwsza. W oczach kobiet dostrzegam, poza zazdrością, także współczucie. Taka młoda, a już trafia w sidła małżeństwa, rodzenia dzieci…

      Współczują? Mnie? Nie mają o niczym pojęcia.

      Archipelag

      W najzimniejszy dzień roku archipelag rozciąga się zmrożony, biały i spokojny aż po wybrzeże Finlandii. W długiej karawanie otwartych łodzi goście weselni płyną na wyspę wąską smugą wody, którą zostawił lodołamacz, przedzierając się przez niekończące się morze lodu. Śnieg i mróz tłumią dźwięki, słychać jedynie uderzenia wioseł i ciężkie oddechy dzielnych wioślarzy. My, pasażerowie, próbujemy utrzymać ciepło, siedząc bez ruchu. Przy każdym wdechu powietrze zastyga w tchawicy, mimo to cieszę się z zimna: pali, ale jednocześnie oczyszcza myśli. Wypożyczony od wojska lodołamacz przedziera się przez twardy błyszczący lodowy pancerz. Przypominamy zwierzęta, których futra przyodzialiśmy, tyle że ich sierść jest teraz zmierzwiona przez lodowaty wiatr: srebrne lisy, sobole, oceloty. Siedzę otoczona drapieżnikami, sama odziana w zwierzę, nawet nie wiem jakie – śnieżnobiały błam jest gładki jak pieszczota, ale ciężki jak grzech.

      Wyspa Ceder, tam płyniemy. Wysunięta daleko w morze, tak daleko, że nie widać z niej lądu, poza tym, który ma się pod nogami. „W ładne dni można odnieść wrażenie, że cały świat jest nasz, w gorsze, że jest się ostatnim człowiekiem na świecie” – powiedział kiedyś Ivan, nie mówiąc, co woli. W tym odludnym miejscu ma się odbyć ślub. Nawet w ładny letni dzień dowiezienie tam tylu osób wymagałoby nie lada wysiłku, w środku zimy wydaje się to czystym szaleństwem. Ryzykowną grą, gdzie na jednej szali są siły natury, na drugiej sama podróż.

      Na dziobie łodzi płynącej jako pierwsza siedzi, zwrócona do nas, teściowa Fredrika w całym swoim majestacie, w żałobie, w eleganckim szarym futrze na ramionach. Dalej jej synowie: Maurits, Karl, Nils i Måns, tak różni, że tylko kolor oczu zdradza pokrewieństwo. Ivan też ma takie, pewno po ojcu. No i może jeszcze ich arystokratyczne wysokie czoła. Przeszywają mnie przenikliwe spojrzenia czterech par oczu koloru bursztynu, za nimi widzę wodnisto blade oczy Fredriki. Twarze są poważne, tylko Maurits uśmiecha się niemal niezauważalnie, dwuznacznie.

      Okazuje się, że ze wszystkich braci jedynie Ivan może nosić frak, nie narażając się na śmieszność. Siedzi obok mnie nienaganny, skupiony, chłodno zdystansowany, nieosiągalny. Kiedy zerkam na niego, widzę kątem oka, że jest blady jak piana na jeziorze, twarz ostro wyrzeźbiona, rysy idealnie zaznaczone. Jedynie nieco ukośny nos psuje perfekcyjny obraz. Jakby kiedyś był złamany, a potem nastawiony, ale połowicznie. Jedyny mężczyzna, któremu udało się uniknąć fraka, to Karl, siedzi po wojskowemu wyprostowany, w mundurze oficera. Obok niego Måns. Na frak narzucił futro, które pewnie bardziej