Anne Swärd

Vera


Скачать книгу

płyną kobiety i dzieci, niańki, świadkowie, dzieci mające iść w orszaku, reszta rodziny, przyjaciele, chór, kucharki przygotowujące przyjęcie, kelnerzy i kelnerki. Pastor. I wodzirej odpowiedzialny za rozrywkę.

      Nie dochowano zwyczaju rozdzielenia pary młodej przed uroczystością. A przecież jeśli młodzi zobaczą się nawet chwilę przed zawarciem dozgonnego związku, oznacza to nieszczęście. Czuję ciepło ciała Ivana, siedzi obok mnie, chociaż mnie nie dotyka. Jego oczy błyszczą z zimna i kiedy przez chwilę patrzy na mnie, mogę przeglądać się w nich niczym w lustrze. We włosach mam lodowe konwalie, w dłoniach białe lilie, twarz osłoniętą welonem, na który Vanna, mimo protestów teściowej, wcisnęła mało twarzową czapkę z soboli. Byłoby szkoda, gdybym na własny ślub przybyła skostniała z zimna, oświadczyła.

      Ivan jest chłodny, dobrze wychowany, nie potrafię czytać w jego myślach. Nawet kiedy na mnie patrzy. Nie wiem, czy pozostaję dla niego całkowitą zagadką, czy raczej kimś, kto – źle traktowany – może stać się zagrożeniem. A może po prostu widzi we mnie pożyteczną młodą kobietę? Czy raczej nierozwinięty jeszcze pąk, który – ma nadzieję – skrywa coś miłego.

      Wszyscy odradzali Ivanowi pomysł z wyspą, ale on się uparł. Albo wyspa, albo nic. Już na etapie pomysłu wydawało się to nie do zrealizowania: przewieźć tylu ludzi tak daleko, i to przez zamarznięte morze, przez teren, który jeszcze niedawno był strefą wojenną. W padającym obficie śniegu bohaterami dnia stają się gardzący śmiercią wioślarze. Lodołamacz, który toruje drogę łodziom, to zasługa brata Karla, oficera: pociągnął za kilka sznurków i uczynił niemożliwe możliwym. To jego wkład w katastrofę.

      To, że ślub odbywa się w najgorszej możliwej porze roku, nie jest winą Ivana, tylko wynikiem tego, że rodzina do ostatniej chwili próbowała storpedować nasze małżeństwo. Ślub okaże się wielkim skandalem, w każdym tego słowa znaczeniu, ale nikt nie będzie mógł zaprzeczyć, że był piękny. Odbędzie się w spektakularnej zimowej scenerii, w potężnej morskiej przestrzeni. Śnieżna zadymka, słoneczna mgiełka i przedziwne światło towarzyszą nam przez całą drogę. Nad wyspą unosi się jakby pozaziemska poświata. Ale wtedy mój welon jest już pokryty szronem i widzę jedynie kryształki śniegu. Jesteśmy tak zmarznięci, jakbyśmy byli blisko przekroczenia cienkiej granicy między życiem a śmiercią.

      Matka rodu schodzi na ląd pierwsza, w asyście wioślarzy. Zmarznięta, wkracza z godnością na biały ląd, w szarym futrze z popielic zarzuconym na ramiona i policzkami czerwonymi od mrozu na jej zwykle bladej twarzy. Wyspę spowija chrzęszcząca pod stopami szreń i zlodowaciały śnieg. Ślizgając się na obcasach, podtrzymywana przez przyszłe szwagierki, zostaję wprowadzona do jako tako ogrzanego pomieszczenia bocznego, gdzie mam zostać poddana ostatnim oględzinom. Puder na czerwone policzki, więcej tuszu na rzęsy, więcej szminki, zdejmuję futro i sobolową czapkę. Dostaję mały kieliszek sherry, żeby język odtajał i usta mogły wymówić decydujące „tak”.

      Sala jest przystrojona jak na ślub, świece woskowe i zimowe kwiaty, niebieskie anemony, blade konwalie, wijący się jaskier. Żadnemu z gości nie przychodzi do głowy, by zdjąć futro, odłożyć mufkę czy nakrycie głowy, bo nawet w środku jest lodowate zimno. Również mężczyźni zostają w futrzanych czapkach, znak oporu przeciwko Bogu i całemu przedstawieniu.

      Pomieszczenie, w którym odbędzie się ceremonia zaślubin, jest pełne płatków róż, a to dopiero początek rozrzutności. Wszyscy mamy świeżo w pamięci kartki. Nadal trudno zdobyć wiele rzeczy, czego jednak nie widać w weselnym menu. Kosztowało to Vannę wiele bezsennych nocy.

      W połowie ceremonii pastor wykonuje gest w stronę Ivana i mnie: mamy się odwrócić w stronę zebranych. Może oczekują, że spuszczę dyskretnie wzrok, ale ja uparcie patrzę przed siebie. Dziwią mnie błyszczące oczy zebranych, wilgotne z zimna czy z powodu niewinnej wystawności samego pomieszczenia. A może do głosu doszły uczucia, którymi Ivan kiedyś wzgardził? Może kiedy na mnie patrzą, wracają wspomnienia… Ślub córki, a może własny, budząca przerażenie noc poślubna, może pierwszy szczęśliwy okres małżeństwa, smak słodkiej goryczy? Sama jestem daleka od płaczu. Nie przyszłoby mi do głowy obnażać swoje uczucia przed tymi ludźmi. Nigdy jeszcze nie byłam w pomieszczeniu tak pełnym beztroski i łez. Ale oczy królowej śniegu są suche. Czy Fredrika czuje ulgę, że najstarszy syn stanął w końcu na ślubnym kobiercu? „Buntownik”, który zawsze stawał dęba już przed pierwszą przeszkodą. Ostatni z rodzeństwa, jeśli nie liczyć dawno zbiegłej córki, której chyba nikt już nie pamięta. Nigdy się o niej nie rozmawia, a przecież w takim dniu jak dzisiejszy przynajmniej matce powinno jej brakować. Ale cała uwaga Fredriki jest teraz skierowana na Ivana. Nawet raz nie raczy spojrzeć na mnie, kiedy tak stoję z małą, sztywną dłonią w rękawiczce w jego wielkiej dłoni. Wkrótce jej nazwisko stanie się moim, a reputacja jej syna znajdzie się w moich rękach.

*

      Wszystko dzieje się w noc poślubną. Właśnie weszłam tylnymi drzwiami do rodziny, przez wąską szczelinę nazywaną małżeństwem. Ale tego wieczoru nic nie idzie zgodnie z planem. Wieczór jest tak zimny, że tort weselny nie daje się pokroić, w kruszonie wytrąca się lód, bąbelki zamarzają w szampanie, a wypomadowane i zaczesane do tyłu włosy mężczyzn zamieniają się w połyskujące hełmy. Delikatne lilie w bukiecie ślubnym czernieją na mrozie, a kiedy przechodzę przez strojną bramę weselną, cienki welon rwie się niczym pajęczyna. Przyjęcie trwa całą noc, a nawet dłużej z powodu burzy śnieżnej. Nawet wojskowy lodołamacz nie może zapewnić nam powrotu, tak silne wiatry szaleją wokół wyspy. Goście muszą sobie jakoś radzić, pić i tańczyć, by utrzymać ciepło. Robi się późno, alkohol płynie szerokim strumieniem, jedzenie działa usypiająco, kelnerzy mają urwanie głowy z sennymi gośćmi. Jeśli ktoś zaśnie w wychłodzonej sali, może się to źle skończyć. Dom zbudowano z przeznaczeniem na krótkie letnie pobyty i chociaż teraz jest tu pełno ludzi, to i tak jest piekielnie zimno. Przez szpary w drewnianych ścianach wdzierają się podmuchy wiatru, nanosząc sporo śniegu.

      Staliśmy się zakładnikami burzy śnieżnej i mrozu. Goście marzną tej zimowej nocy, najdłuższej w roku, najciemniejszej, najmroźniejszej. Ponieważ rodzina Ivana niemal do samego końca próbowała nie dopuścić do ślubu, jestem już tak ogromna, że mam wrażenie, iż zaraz pęknę.

      Wszystko zaczęło się od walca weselnego. Spokojnego, a jednak pełnego napięcia. Ivan okazuje się dobrym tancerzem, muszę tylko pozwolić mu się prowadzić, tak jak to robię od momentu naszego poznania. Po raz pierwszy jesteśmy tak blisko siebie, po raz pierwszy trzyma mnie w ramionach. Jego dłoń, rozgrzana alkoholem, na dole moich pleców. Nieskromne spojrzenia rozpraszają mnie, czuję je na sobie. Ludzie bacznie się nam przypatrują, patrzą, jak się dotykamy, poruszamy, jak na siebie patrzymy. Jakby chcieli ocenić, na ile moje „tak” jest prawdziwe. Obce spojrzenia, obcy ludzie. Nie ma tu nikogo z mojego życia.

      Ledwie wybrzmiewają ostatnie takty, kiedy Maurits nagle wpija we mnie swoje szpony. W niestrzeżonej chwili pojawia się nie wiadomo skąd i przywiera do mnie, łapie mnie w ściągniętym gorsetem pasie i mówi, że pora, by pan młody się podzielił.

      Ivan nie powinien mnie puścić, ale co ma zrobić, urządzić scenę na parkiecie już na samym początku wesela? Kiedy potem szukam go wzrokiem, wirując w tańcu, nigdzie go nie dostrzegam. Pewnie jest wśród gości zebranych wokół stolika z grogiem i weselnym tortem z masy migdałowej, albo wyszedł na zewnątrz zapalić i odlać się w wyjącej śnieżycy. W każdym razie zostawił mnie na pastwę brata i losu. A los ma na imię Maurits i ciągnie mnie za sobą po parkiecie tak gwałtownie, że mam wrażenie, że druty mojego gorsetu zaraz uwolnią się ze swoich więzów i utworzą wokół mnie warowny wianek. Wszyscy mnie przed nim ostrzegali i chyba nie tylko z powodu jego nieco diabolicznej urody. Nawet jego żona i jego matka mnie ostrzegały. I Vanna, gestami,