kobieta sukcesu znała swoją wartość oraz miała równe prawa przy podejmowaniu decyzji, to z wielką trudnością przychodziło jej upieranie się przy swoim w dyskusjach z tatą. Kiedy dorasta się w biedzie u boku samotnej, ekscentrycznej i anarchistycznej matki, bez ojca, czasami może brakować zdecydowania.
Wydaje mi się, że pewną rolę odgrywała też jej żydowskość (czy, jak to nazywa moja córka, żydowskawość). Gdyby moja matka należała do dużego klanu żydowskiego, jak rodzina jej matki, zyskałaby jakiś bufor. A tymczasem wspierała ją tylko nieco zwariowana mama. Do dziś nie wiem, czy mój tata zdawał sobie sprawę z tego jej słabego punktu i rozmyślnie wykorzystywał go, by nie uwzględniać jej życzeń, czy może po prostu w ogóle go nie dostrzegał. Bez wątpienia odczuwał negatywne konsekwencje takiego stanu rzeczy, bo podejmowała takie jednostronne i skierowane przeciwko niemu decyzje aż do końca życia. (Kiedy byli już starsi, a ona na nowo zaczynała wylewać z siebie zadawnione żale, ojciec często pytał: „Jaki jest dla tego okres przedawnienia? Trzydzieści lat? Czterdzieści? Pięćdziesiąt?”). Jako dziecko nie oceniałam tego obiektywnie. Zawsze brałam stronę taty, choćby tylko w głębi serca.
Przed wyjazdem do Europy mój anglista dał rodzicom listę książek, które miałam przeczytać w trakcie podróży. Jedną z nich był Dziennik Anne Frank. Mama zasugerowała, żebym przeczytała go w Amsterdamie, gdyż to tam Anne Frank ukrywała się wraz z rodziną, gdy go pisała. Na miejscu zatrzymaliśmy się w małym hotelu, gdzie ojciec wynajął apartament z dwiema sypialniami. Jedną z nich zajęliśmy ja i mój brat. Kiedy rodzice szli spać, wymykał się z hotelu i krążył po mieście. Nie wiem dokładnie, co robił, ale na pewno palił. Zanim wyjechaliśmy z domu, opracował sposób na ukrycie kartonów amerykańskich papierosów pod podszewką płaszcza, teraz jednak musiał wynaleźć odpowiednią porę i miejsce na wypalenie ich z dala od mamy, która miała węch czuły jak tropowiec.
Co noc, kiedy brat już wyszedł na swoją eskapadę, ogarniał mnie paraliżujący lęk o niego. Żeby pozbyć się tego uczucia, chowałam się z latarką pod kołdrą i pogrążałam w lekturze Dziennika. Obawiałam się, że gdyby rodzice zobaczyli przez szparę u spodu drzwi smugę światła, nabraliby podejrzeń. Im bardziej zagłębiałam się w książkę i im bardziej nasilało się niebezpieczeństwo grożące Anne, tym większa była moja obawa o ich dwoje. Coraz trudniej przychodziło mi powstrzymywanie łez. Czy holenderska policja zaaresztuje mojego brata? (Tuż przed wyjazdem zatrzymano go z kolegami na Hollywood Boulevard za picie piwa w samochodzie). Czy rodzice odkryją, że go nie ma? Czy będę miała kłopoty za to, że im nie powiedziałam? Czy gestapo odkryje kryjówkę rodziny Anne? Co się z nimi stanie? To zadziwiające, że w ogóle cokolwiek spałam.
Poszczególne wpisy do dziennika Anne zaczynała od słów „Kochana Kitty”, więc czyta się je bardziej jak zbiór listów do przyjaciółki niż zwykły diariusz. Natychmiast utożsamiłam się z Kitty. Byłam nią, najlepszą przyjaciółką Anne, i wyobrażałam sobie, jak czytam te listy, siedząc na łóżku w swojej sypialni w Silver Lake District w Los Angeles, gdzie mieszkałam. Nie wiem dlaczego, ale imię Kitty brzmiało dla mnie nieżydowsko, więc ja jako Kitty byłam gojką czytającą korespondencję od najlepszej przyjaciółki, Żydówki. Nie utożsamiałam się przez to silniej z Żydami, ale za to otworzyłam się na ich cierpienia.
We wczesnych notatkach, które Anne poczyniła, nim jeszcze rodzina zaczęła się ukrywać, można znaleźć opis stopniowo zaostrzanych restrykcji. Żydzi nie mogli jeździć tramwajami i autobusami, nie pozwalano im chodzić do kina, korzystać z basenów publicznych, przebywać w parkach czy jeść w restauracjach.
Kwestia segregacji nie była mi obca. Kiedy w 1954 roku Sąd Najwyższy orzekł w sprawie Brown przeciwko Wydziałowi Oświaty w Kansas, że segregacja godzi w konstytucyjną zasadę równej ochrony praw, moi rodzice dostrzegli w tym dobre narzędzie wychowawcze i omawiali wyrok kilka dni z rzędu podczas kolacji. Wydawało się, że sytuacja w naszym kraju się poprawia. Kiedy Anne żyła w okupowanej przez Hitlera Holandii, wszystko dla Żydów układało się coraz gorzej.
Chyba nie byłam wtedy specjalnie lotna, bo gdy zaczynałam lekturę książki, nie wiedziałam, że Anne na końcu ginie. Najprawdopodobniej byłam jedynym dzieciakiem w moim wieku w całych Stanach Zjednoczonych, które spodziewało się happy endu. Nie miałam świadomości, że Anne i jej matka zginęły w obozie koncentracyjnym, dopóki nie przeczytałam posłowia. Wpadłam w rozpacz. Anne Frank pisała tak żywo, tak bezpośrednio, że poczułam, jakbym rzeczywiście straciła najlepszą przyjaciółkę. Jak to możliwe, by ta wesoła, bystra dziewczynka straciła życie tylko dlatego, że była Żydówką? Smutek mieszał się we mnie z oburzeniem. Byłam załamana, wciąż jednak chodziło co najwyżej o utratę przyjaciółki. Nie dotyczyło to mnie samej.
Kiedy nazajutrz rano po przeczytaniu książki pojawiłam się na śniadaniu, miałam oczy czerwone i zapuchłe od płaczu. Rodzice rozmawiali o mieście, które mieliśmy odwiedzić, czyli o Volendamie. Mama nieustannie na mnie zerkała i w końcu spytała, co się stało.
– Dlaczego masz podpuchnięte oczy? Płakałaś? – spytała.
– Nie – zaprzeczyłam. – Chyba się przeziębiłam. – Na potwierdzenie swoich słów wydmuchałam nos. Czułam się skrępowana, więc zmieniłam temat. – Czyli ludzie nadal tak się tam ubierają – stwierdziłam, wskazując zdjęcie w przewodniku.
– Tak! – odpowiedziała mama. – Będzie zabawnie.
W 1956 roku mieszkańcy Volendamu wciąż jeszcze na co dzień nosili tradycyjne stroje – kobiety miały na sobie krochmalone białe czepki i suto marszczone spódnice z fartuszkami, mężczyźni natomiast ciemne, luźne spodnie, czerwone apaszki i szelki. Drewniane chodaki były wspólne dla obu płci. (Kupiłam parę dla swojego nauczyciela).
Następnego ranka poczułam się trochę raźniej. Powiedziałam rodzicom, że przeczytałam książkę, a tata spytał mnie, co o niej sądzę.
– Zrobiło mi się smutno – odpowiedziałam. – Nie mogę uwierzyć, że Hitler zabił tych ludzi tylko dlatego, że byli Żydami.
W sposobie, w jaki wypowiedziałam słowa „tych ludzi”, musiało być coś, co zaniepokoiło mamę.
Stała przy stole i nalewała kawę. Kiedy podawała tacie filiżankę, dostrzegłam, że spojrzała na niego uważnie, a potem zwróciła się do mnie:
– Co masz na myśli, mówiąc „tych ludzi”? – spytała.
Jej reakcja speszyła mnie. Co przegapiłam? Czy rodzina Anne Frank nie była żydowska?
Kiedy myślę o tym po latach, mając już bagaż własnych doświadczeń rodzicielskich, odnoszę wrażenie, że mama nie wiedziała, jak poprowadzić tę rozmowę. Czy byłam już na tyle duża, żeby przyjąć to, co miała zamiar mi powiedzieć? Może to było jak z seksem. Próbowała się rozeznać, co już wiem. Nie chciała wtłoczyć mi do głowy przerażających obrazów, których jeszcze nie znałam, ale zarazem pragnęła, żebym dowiedziała się prawdy. Ostatecznie postawiła na to drugie.
– Czy wiesz, że pod rządami Hitlera byłabyś taką samą Żydówką jak Anne Frank? – spytała, upiwszy łyk kawy. Ton miała tak obojętny, jakby mówiła o przynależności do skautek. – Wprowadził specjalne prawa – dodała.
– Ale przecież ja wcale nie jestem Żydówką – powiedziałam i od razu poczułam, że to brzmi źle, tchórzliwie lub coś w tym rodzaju, ale brnęłam dalej. – Mamo, przecież w naszej rodzinie jedyną Żydówką była Sarah.
– To prawda – odpowiedziała. – Ale prawdą jest też to, że według nazistów każdy, kto miał żydowską babcię, musiał zginąć. Hitler chciał się pozbyć każdego, w którego żyłach płynęła