kasy.
Facet przez chwilę studiuje moje policzki.
– To naprawdę świetne dołeczki. Mogę sobie wyobrazić wiele znacznie gorszych przezwisk, które mogliby wymyślić dla ciebie ludzie. Przynajmniej nie nazywają cię patyczakiem albo kobietą z brodą.
Ten facet na pewno nie próbuje się podlizać.
– A wracając do piwa – ciągnę – butelki czy z kija?
– Chcę wiedzieć, dlaczego oceniłaś mnie na heinekena. Moja urażona duma zasługuje przynajmniej na tyle.
Rzucam spojrzenie w głąb lokalu, gdzie jego kumple niby grają w bilard, a w rzeczywistości celują sobie w jaja kijami. Decyduję się na szczerość.
– Zwykle… a mówiąc „zwykle”, mam na myśli „zawsze”, ci, którzy piją heinekena, mają wysokie poczucie własnej wartości i nie porażają skromnością. Zwykle też na widok rachunku uciekają do łazienki, a co trzeci z nich jeździ sportową bryką.
Facet ze śmiechem kiwa głową.
– Rozumiem. Czy to badania naukowe?
Nawet słodko się śmieje. I tak zabawnie unosi ramiona, jakby chichotał.
– Najściślej naukowe – odpowiadam. – Sama przeprowadziłam testy kliniczne.
Widzę, że stara się powstrzymać szerszy uśmiech.
– To cię pocieszę: nie miałem zamiaru zamawiać heinekena, chciałem zapytać, co macie z kija. Właśnie wypiliśmy stellę, a mam ochotę na coś ciekawszego.
Nie spoglądając na listę piw, recytuję:
– Bud, stone IPA, pliny the elder, guinness, allagash white, green flash.
– Wezmę pliny – mówi gość; próbuję ukryć zaskoczenie, co jest często konieczne w tej pracy. Facet zna się na piwach, bo wybrał najlepsze. – Sześć. Przy okazji: mam na imię Luke. Luke Sutter.
Wyciąga rękę; po krótkiej chwili wahania podaję mu swoją.
– Miło cię poznać, Luke.
Dłoń ma wielką, niezbyt miękką… i naprawdę przyjemną. Długie palce, czyste paznokcie, silny uścisk. Niemal natychmiast wycofuję dłoń i zabieram się do nalewania piwa.
– A ty masz na imię… – pyta, na końcu zawieszając głos.
– Razem trzydzieści dolarów – mówię mu.
Luke krzywi się lekko, rozbawiony, po czym spogląda na swój portfel, wyjmuje dwa dwudziestodolarowe banknoty i kładzie je na barze. Sięga po pierwsze trzy szklanki, kiwa do mnie głową i odwraca się.
– Przyjdę po resztę – mówi. I odchodzi.
Drzwi otwierają się i do środka wkracza grupka dziewczyn świętujących wieczór panieński. Przez kolejne trzy godziny mam mnóstwo roboty z przygotowywaniem różowych drinków i koktajli o wyraźnie seksualnych nazwach, więc nawet nie wiem, czy to Luke przyszedł po pozostałe piwa, czy któryś z jego kumpli. I dobrze, powtarzam sobie, bo jedną z moich najbardziej rygorystycznie przestrzeganych zasad jest to, że nie umawiam się z facetami, których poznaję w pracy. Nigdy.
A Luke jest… no cóż, jest doskonałym powodem, dla którego stworzono taką regułę.
Po wyjściu ostatniego klienta pomagam Fredowi zamknąć lokal, jadę do pustego mieszkania i padam na łóżko.
Rodzice nie są zachwyceni stylem życia, jaki prowadzę w San Diego, o czym przypominają mi przy każdej wizycie. Nie rozumieją, po co wzięłam współlokatorkę, skoro Nana zostawiła poddasze dla mnie, bez żadnych obciążeń i ograniczeń. Chociaż spędziłam tu większą część dzieciństwa, nie rozumieją też, dlaczego po skończeniu studiów nie sprzedałam go i nie wróciłam do domu. No bez przesady. Zimne Kolorado lepsze od słonecznego San Diego? Raczej nie. I z pewnością nie pochwalają mojego surfowania przez cały dzień ani pracy w barze w nocy, skoro w szufladzie kurzy się dyplom z grafiki, w zdobycie którego włożyłam tyle pracy.
Na razie jednak nie przeszkadza mi takie życie. Lola martwi się, że za dużo przebywam sama – i faktycznie tak jest, ale nigdy nie byłam z tego powodu niezadowolona. Praca w barze jest super, a surfowanie jeszcze lepsze. To część mnie. Uwielbiam patrzeć, jak woda unosi się powoli i skręca w fale, których grzbiety się łamią, tworząc pieniste, szklane cylindry. Uwielbiam wpływać w fale tak wysokie, że otaczają mnie jak tunel, wypełniając uszy hukiem. Uwielbiam smak powietrza przepojonego słoną wodą, zalewającego mi usta i płuca. Ocean co chwilę buduje zamek, po czym go niszczy. Nigdy mi się nie znudzi.
Lubię też padać na łóżko zmęczona po całym dniu surfowania i całej nocy na nogach, a nie po wielu godzinach spędzonych przy biurku i przed komputerem.
Na razie życie nie jest złe.
Na początku zmiany u Freda w sobotni wieczór czuję się jednak poobijana i niespokojna. Żebra mnie bolą i wciąż mam ochotę wykaszleć słoną wodę z płuc.
Czasami ocean współpracuje i fale podpływają prosto do mnie. Ale tego dnia było inaczej. Na początku fale były przyzwoite, choć nie udało mi się w żadną trafić, bo albo startowałam za wcześnie, albo wspinałam się na nie zbyt późno. Nie wiem już, ile razy spadałam z deski albo upadałam na tyłek. Zanim zaczęłam studia, każde wakacje spędzałam u babci, surfowałam na Black Beach i Windansea, odkąd byłam na tyle duża, by unieść deskę. Jednak dzisiaj z każdą próbą frustracja we mnie rosła, a szalę przeważyła chwila, gdy zaskoczyła mnie duża fala i mocno przetoczyła.
Facet z ciemnymi włosami i olśniewającym uśmiechem znów przyszedł. Jego imię rozbrzmiewa w mojej głowie cichym echem: Luke. Dzisiaj siedzi w boksie z kolejnymi znajomymi, a ja dostrzegam go zaraz po wejściu.
Pub jest pełny, a kiedy przez muzykę przebija się wybuch śmiechu Harlow, czuję lekkie ukłucie żalu. Dzisiaj chętnie posiedziałabym z nimi zamiast pracować, więc wchodzę za bar w ponurym nastroju. Przewiązuję fartuch na koszuli.
– Ktoś ma kiepski dzień – komentuje Fred, kończąc ustawianie margarity na tacy. – Czy to nie ty mi powiedziałaś, że najgorszy dzień na wodzie wciąż jest lepszy od najlepszego dnia w innym miejscu?
Uch. Faktycznie kiedyś mu to powiedziałam. Dlaczego inni przypominają ci o najlepszych tekstach akurat wtedy, kiedy masz zły dzień?
– Jestem tylko poobijana i marudna – odpowiadam, próbując zdobyć się na uśmiech. – Minie.
– No to dobrze trafiłaś. Hałaśliwi goście po paru głębszych to idealny lek na kiepski nastrój.
Te słowa wywołują mój niechętny uśmiech; Fred wyciąga rękę, ujmuje moją brodę i delikatnie odwraca mi twarz.
Na ladzie leży rząd karteczek z zamówieniami. Sięgam po pierwszą z brzegu. Dwa razy dirty martini z dodatkowymi oliwkami. Stawiam na tacy dwa kieliszki, wrzucam lód do shakera, nalewam wermut i cztery uncje ginu, odrobinę zalewy z oliwek. Wciągam się w rytm pracy: odmierzanie, potrząsanie, nalewanie, podawanie… te znajome gesty mnie rozluźniają. Naprawdę.
Wciąż jednak czuję niepokój, brakuje mi powietrza – to skutek kilku przerażających sekund, gdy wydawało mi się, że nie dam rady wypłynąć na powierzchnię. Zdarzyło mi się to kilka razy i chociaż, logicznie rzecz biorąc, wiem, że nic mi się nie stanie, niełatwo otrząsnąć się z wrażenia, że się tonie.
Kątem oka zauważam Luke’a; unoszę wzrok, widzę, jak wychodzi z boksu i pisze coś w telefonie. „Czyli to jeden z tych typów” – myślę, wyobrażając sobie, z iloma dziewczynami