Brian Aldiss

Non stop


Скачать книгу

zrobisz? – zapytał drwiąco Complain. – Wiesz, co mówi Litania: tłumione złe pragnienie rozrasta się i pożera umysł. No dalej, Dziurawa Gębo!

      Natychmiast został chwycony za nadgarstek i ostry nóż śmignął poziomo, po czym zatrzymał się mniej niż cal od jego gardła. Miał naprzeciw siebie pełną nienawiści, straszliwą twarz; jedna połowa była zmarszczona z wściekłości, druga zmarszczona trwale w nic nieznaczącym uśmiechu, wielkie szare oko wpatrywało się beznamiętnie w dal, pochłonięte wyłącznie własnymi obserwacjami.

      – Nigdy więcej nie waż się mnie tak nazywać, ty śmierdząca padlino – warknął Wantage. Potem odsunął gwałtownie twarz, opuścił rękę z nożem i odwrócił się do niego plecami. Złość ustąpiła miejsca upokorzeniu, gdy przypomniał sobie, jak jest oszpecony.

      – Przepraszam. – Complain żałował tej uwagi, już gdy ją wypowiadał, ale Wantage się nie odwrócił.

      Complain powoli ruszył przed siebie, zdenerwowany po tym spotkaniu. Wpadł na Wantage’a, wracając z gąszczu, gdzie śledził zbliżające się plemię. Gdyby zetknęło się z plemieniem Greene’a, co nie było wcale pewne, nastąpiłoby to dopiero po pewnym czasie; najpierw doszłoby do starć między rywalizującymi myśliwymi. To mogło oznaczać śmierć, a z pewnością oznaczało uwolnienie od monotonii. Na razie zamierzał zachować tę wiedzę dla siebie. Niech tę informację przekaże porucznikowi ktoś darzący władze większą sympatią.

      Gdy szedł do kwater strażników, aby wymierzono mu karę, nie napotkał nikogo poza Wantage’em. Wciąż panował bezwład; nawet publiczny batożnik nie dał się namówić do wyjścia na zewnątrz i spełnienia swoich obowiązków.

      – Będą inne snoczuwania – powiedział. – Do czego ci się tak spieszy? Spadaj i pozwól mi poleżeć. Idź znaleźć sobie nową kobietę.

      Complain wrócił więc do swojego mieszkania, a jego żołądek powoli wracał do normalnego stanu. Gdzieś w wąskim bocznym korytarzu ktoś grał na instrumencie strunowym; dosłyszał śpiewane tenorem słowa:

      …tę czasoprzestrzeń

      …o wiele za długo

      …Gloria.

      Stara piosenka, słabo pamiętana; uciszył ją bezlitośnie, zamykając drzwi. Znów czekał na niego Marapper; otłuszczoną twarz trzymał w dłoniach, na jego grubych palcach połyskiwały pierścionki.

      Complain nagle poczuł, że wie, co kapłan chce powiedzieć: wydawało mu się, że przeżył już tę scenę. Próbował się przedrzeć przez to podobne do pajęczyny wrażenie, ale nic z tego nie wyszło.

      – Ekspansji, synu – powiedział kapłan, robiąc ospale znak wściekłości. – Wydajesz się rozgoryczony. Czyżbym się mylił?

      – Jest we mnie dużo goryczy, ojcze. Tylko zabijanie mogłoby mi przynieść ulgę. – Complain bardzo się starał powiedzieć coś nieoczekiwanego, ciągle jednak miał wrażenie, że powtórnie odgrywa całą scenę.

      – Są inne możliwości oprócz zabijania. Takie, o jakich ci się nie śniło.

      – Nie wciskaj mi tego kitu, ojcze. Zaraz powiesz, że życie jest tajemnicą, i będziesz nawijał jak moja matka. Czuję, że muszę kogoś zabić.

      – Zabijesz, zabijesz – uspokajał go kapłan. – To dobrze, że tak się czujesz. Nigdy się nie poddawaj, synu: to śmierć dla nas wszystkich. Ponosimy tu karę za jakieś zło, które wyrządzili nasi przodkowie. Wszyscy jesteśmy okaleczeni! Wszyscy jesteśmy ślepi – rzucamy się w niewłaściwych kierunkach…

      Znużony Complain wspiął się na swoje łóżko. Złudzenie, że przeżywa tę scenę ponownie, ustąpiło i zaraz o nim zapomniał. Teraz chciał tylko spać. W następne czuwanie mieli go wyrzucić z jego oddzielnego mieszkania i wychłostać, teraz jednak chciał tylko spać. Kapłan przestał mówić. Complain podniósł wzrok i zobaczył, że Marapper opiera się o łóżko i wpatruje w niego. Ich oczy spotkały się na chwilę, ale Complain odwrócił pospiesznie wzrok.

      Jedno z najsilniejszych tabu ich plemienia zabraniało patrzeć sobie prosto w oczy: uczciwi, mający jak najlepsze zamiary mężczyźni spoglądali na siebie co najwyżej z ukosa. Complain wysunął zaczepnie dolną wargę.

      – Na flaki pana, czego ty ode mnie chcesz, Marapper?! – wybuchnął. Kusiło go, by powiedzieć kapłanowi, że właśnie usłyszał o jego nieprawym pochodzeniu.

      – Nie dostałeś swoich sześciu batów, co, Roy, mój chłopcze?

      – A co cię to obchodzi, kapłanie?

      – Kapłan nie kieruje się egoizmem. Pytam dla twojego dobra, poza tym jestem osobiście zainteresowany twoją odpowiedzią.

      – Nie, nie zostałem wychłostany. Jak wiesz, wszyscy leżą jak martwi, nawet publiczny batożnik.

      Kapłan znów usiłował spojrzeć mu w oczy. Skrępowany Complain przekręcił się na drugi bok i leżał twarzą do ściany, ale po następnym pytaniu Marappera musiał się odwrócić.

      – Czujesz czasem, że mógłbyś oszaleć, Roy?

      Mimo woli Complain doznał wizji: biegł przez Kwatery z rozpalonym paralizatorem, wszyscy starali się przed nim ukryć, wzbudzał strach i szacunek, pozwalali mu być panem sytuacji. Serce biło mu niespokojnie. Kilku najlepszych i najbardziej gwałtownych mężczyzn z plemienia – nawet Gregg, jeden z jego braci – wpadło w szał: strzelając, pędzili przez osadę. Niektórzy uciekli potem w niezbadane obszary gąszczu albo przyłączyli się do innych społeczności, bali się bowiem wrócić i ponieść karę. Wiedział, że było to godne mężczyzny, nawet honorowe rozwiązanie, ale kapłan nie powinien nikogo do tego namawiać. Lekarz mógł to zalecić, jeśli mężczyzna był śmiertelnie chory, zadaniem kapłana nie było jednak wywoływanie zamętu, tylko pilnowanie spójności plemienia, wydobywanie frustracji z ludzkich umysłów na powierzchnię, gdzie mogła płynąć swobodnie, nie przeradzając się w skrzepy nerwicy.

      Nagle uświadomił sobie, że Marapper zmaga się z kryzysem we własnym życiu, i zastanawiał się przez chwilę, czy ma to jakiś związek z chorobą Bergassa.

      – Popatrz na mnie, Roy. Odpowiedz mi.

      – Dlaczego mnie o to pytasz? – Siedział teraz, prawie siłą uniesiony przez natarczywy głos kapłana.

      – Muszę wiedzieć, co masz w środku.

      – Wiesz, co mówi nam Litania: jesteśmy synami tchórzy, spędzamy nasze dni w strachu.

      – Wierzysz w to? – zapytał kapłan.

      – Oczywiście. To Nauka.

      – Potrzebuję twojej pomocy, Roy. Poszedłbyś ze mną tam, gdzie bym cię poprowadził? Nawet poza Kwatery, w głąb Martwych Dróg?

      Wszystko to powiedział cicho i szybko. I równie cicho i szybko pulsowało niezdecydowanie w krwi Complaina. Nie zrobił żadnego wysiłku, by podjąć przemyślaną decyzję; musiały rozstrzygnąć nerwy, umysł bowiem nie zasługiwał na zaufanie – wiedział zbyt wiele.

      – To wymagałoby odwagi – powiedział w końcu.

      Kapłan klepnął się po wielkich udach, ziewając z nerwowym entuzjazmem, i wydał ledwie słyszalny okrzyk.

      – Nie, Roy, kłamiesz jak długa lista kłamców, którzy cię spłodzili. Gdybyśmy stąd poszli, uciekli, zbiegli, uchylilibyśmy się od obowiązków ciążących w społeczeństwie na dojrzałych mężczyznach. Ha, wymkniemy się po cichu. To będzie stary akt powrotu do natury, chłopcze, bezowocna próba powrotu na łono przodków. Cóż, pozostanie w tym miejscu byłoby samą głębią i otchłanią tchórzostwa. I co,