Brian Aldiss

Non stop


Скачать книгу

dobranych mężczyzn. Przygotowywałem się do tego od pewnego czasu i teraz wszystko jest gotowe. Jesteś niezadowolony, odebrano ci kobietę: co masz do stracenia? Zdecydowanie radzę, żebyś poszedł, oczywiście dla twojego dobra, chociaż mnie też na tym zależy: bardzo mi się tam przyda ktoś ze słabą wolą i okiem myśliwego.

      – Kim są tamci czterej, Marapper?

      – To powiem ci, kiedy oświadczysz, że idziesz. Gdyby zdradzono mój plan strażnikom, poderżnęliby nam gardła… zwłaszcza moje… w dwudziestu miejscach.

      – Co mielibyśmy robić? Gdzie byśmy poszli?

      Marapper wstał wolno i przeciągnął się. Przeczesał włosy długimi palcami i na jego twarzy pojawił się najobrzydliwszy szyderczy uśmiech, jaki mógł wymyślić. Wykręcił w tym celu wielkie płaty policzków, jeden w górę, drugi w dół, aż jego usta zwinęły się między nimi jak zasupłana lina.

      – Idź sam, Roy, jeśli tak bardzo nie dowierzasz mi jako przywódcy! Cóż, jesteś jak kobieta, same bóle brzucha i pytania. Nie powiem ci nic więcej prócz tego, że moje zamiary są zbyt ambitne, byś mógł je pojąć. Zapanowanie nad statkiem! O to chodzi! Nic innego mnie nie zadowoli! Całkowite zapanowanie nad statkiem – nawet nie wiesz, co te słowa znaczą.

      Przestraszony srogością oblicza kapłana Complain powiedział po prostu:

      – Nie miałem zamiaru odmówić.

      – To znaczy, że pójdziesz?

      – Tak.

      Marapper bez słowa chwycił go z zapałem za ramię. Policzki mu błyszczały.

      – A teraz powiedz mi, kim są ci czterej, którzy z nami pójdą – zażądał Complain, zaniepokojony od chwili, kiedy się zdecydował.

      Marapper puścił jego ramię.

      – Znasz stare porzekadło, Roy: prawda nigdy nikogo nie uczyniła wolnym. Dowiesz się wkrótce. Lepiej, żebym ci teraz tego nie mówił. Zaplanowałem, że wyruszymy na początku następnego snu. Teraz cię opuszczę; mam jeszcze coś do zrobienia. Nikomu ani słowa.

      W drzwiach jednak przystanął. Wepchnął dłoń pod długą szatę, wyciągnął coś i zamachał tym triumfalnie. Complain rozpoznał książkę, zbiór tekstów do czytania używany przez wymarłych Gigantów.

      – Oto klucz do naszej potęgi! – powiedział teatralnie Marapper i wsunął ją z powrotem za pazuchę. A potem zamknął za sobą drzwi.

      Complain stał na środku mieszkania nieruchomo jak rzeźba, tylko jego głowa pracowała. A w jego głowie był tylko krąg myśli, prowadzących donikąd. Ale Marapper był kapłanem, Marapper posiadał wiedzę, której większość ludzi nie zdobyła. Marapper musi dowodzić. Po chwili Complain podszedł do drzwi, otworzył je i wyjrzał na zewnątrz.

      Kapłan jednak już gdzieś zniknął. W pobliżu nie było nikogo oprócz Mellera, brodatego artysty. Malował coś jaskrawego na ścianie korytarza przed swoim mieszkaniem, ze sprytnym skupieniem na twarzy nakładając różne farby, które zgromadził w czasie poprzedniego snoczuwania. Pod jego pędzlem na ścianie powstawał skaczący w górę wielki kot. Malarz nie zauważył Complaina.

      Robiło się późno. Complain poszedł coś zjeść w prawie opustoszałej mesie. Spożył posiłek jak w transie. Gdy wrócił, Meller dalej malował zapamiętale. Roy zamknął drzwi i przygotowywał się powoli do snu. Szara suknia Gwenny ciągle wisiała na haczyku koło łóżka; zerwał ją nagle i cisnął tam, gdzie nie sięgał jego wzrok, za szafkę. Potem położył się i pozwolił ciszy trwać.

      Nagle do pokoju wpadł Marapper, pękaty i potwornie zadyszany. Chwytał z trudem powietrze i szarpał róg płaszcza, który sobie przytrzasnął drzwiami.

      – Ukryj mnie, Roy, szybko! No już, nie gap się, głupcze. Wstawaj, wyciągnij nóż. Strażnicy zaraz tu będą. I Zilliac. Ścigają mnie. Zmasakrowaliby wszystkich biednych starych kapłanów, którzy by się im nawinęli. – Mówiąc to, podbiegł do łóżka Complaina, odsunął je od ściany i przykucnął za nim.

      – Co zrobiłeś? – chciał wiedzieć Complain. – Dlaczego cię gonią? Dlaczego właśnie tu się chowasz? Czemu mnie w to wciągasz?

      – Nie chciałem cię wyróżniać. Po prostu przypadkiem byłeś blisko, a nóg nie mam stworzonych do biegania. Moje życie jest w niebezpieczeństwie. – Wypowiadając te słowa, Marapper rozglądał się szaleńczo, jakby szukał lepszej kryjówki, a potem najwyraźniej postanowił zostać tam, gdzie był. Gdy odpowiednio ułożył koc na brzegu łóżka, stał się niewidoczny od strony drzwi. – Na pewno widzieli, jak tu wchodziłem. Nie chodzi o to, że troszczę się o własną skórę, ale mam plany. Ujawniłem nasze zamiary jednemu ze strażników, a on od razu poszedł powiedzieć o nich Zilliacowi.

      – Dlaczego miałbym…? – zaczął ostro Complain, lecz urwał, zaalarmowany szuraniem butów za drzwiami, które zaraz otworzyły się gwałtownie i odskoczyły na zawiasach. Minęły go tylko o parę cali, bo stał częściowo za nimi.

      Krytyczna sytuacja wzmogła jego pomysłowość. Ścisnął rękami twarz i zgiął się do przodu. Jęcząc głośno, zataczał się, udając, że uderzył go kant drzwi. Przez palce widział, jak Zilliac, prawa ręka porucznika, pierwszy w kolejce do władzy, wpadł do pokoju i kopnięciem zamknął za sobą drzwi. Wpatrywał się z wściekłą pogardą w Complaina.

      – Starczy już tego ohydnego skamlenia, człowieku! – krzyknął. – Gdzie jest kapłan?! Widziałem, jak tu wchodził!

      Gdy Zilliac z paralizatorem gotowym do strzału odwracał się, żeby zlustrować pomieszczenie, Complain w mgnieniu oka podniósł za nogę drewniany stołek Gwenny i spuścił go na podstawę jego czaszki, trafiając w sam środek naprężonego karku. Rozległ się rozkoszny odgłos rozłupywanego drewna i kości, a potem Zilliac runął jak długi. Ledwie padł na pokład, Marapper był na nogach. Z wysiłkiem, ukazując wszystkie zęby, przewrócił na bok ciężkie łóżko, tak że spadło poprzecznie na leżącego mężczyznę.

      – Mam go! – zawołał kapłan. – Na flaki pana, mam go! – Poruszając się zwinnie jak na otyłego człowieka, podniósł paralizator Zilliaca i stanął twarzą do drzwi. – Otwórz, Roy! Bez wątpienia na zewnątrz są inni, więc teraz albo nigdy, jeśli chcemy wyjść z tego z całymi gardłami.

      Ale Complain nie zdążył nic zrobić, bo w tej samej chwili drzwi otworzyły się na oścież. Stał w nich Meller, chowając nóż do pochwy. Malarz był blady jak ugotowany kurczak.

      – Oto ofiara dla ciebie, kapłanie – oświadczył. – Lepiej go tu wciągnę, zanim ktoś nadejdzie.

      Chwycił za kostki strażnika, który leżał skręcony na korytarzu. Complain przyszedł mu z pomocą i razem zawlekli bezwładne ciało do środka, a potem zamknęli drzwi. Meller oparł się o ścianę i wytarł chusteczką czoło.

      – Nie wiem, co kombinujesz, kapłanie – powiedział – ale kiedy ten gość usłyszał raban w środku, chciał przyprowadzić swoich przyjaciół. Pomyślałem, że będzie najlepiej, jeśli go załatwię, nim zacznie się tutaj impreza.

      – Niech odbędzie Długą Podróż w spokoju – rzekł słabym głosem Marapper. – Dobra robota, Meller. Właściwie to wszyscy dobrze sobie poradziliśmy jak na amatorów.

      – Mam nóż do rzucania – wyjaśnił Meller. – Na szczęście, bo nie lubię walki wręcz. Mógłbym usiąść?

      Poruszając się nieprzytomnie, Complain ukląkł między ciałami i sprawdził, czy któreś serce bije. Zaledwie się do tego zabrał, zwykły Complain został odepchnięty na bok i jego miejsce zajął ktoś inny, zachowujący się jak automat człowiek o zręczniejszych