Simon Beckett

Zapach śmierci


Скачать книгу

David Hunter, zajmuje się drugą częścią naszego śledztwa.

      Już, już miałem wyciągnąć rękę na powitanie, ale ten nawet nie zwolnił.

      – Zobaczymy się na górze – powiedział do młodego technika i poszedł dalej.

      Natomiast przed nami zatrzymał się ten młodszy. Uświadomiłem sobie swój błąd i próbowałem szybko zatuszować gafę. A także ukryć zaskoczenie. „Chryste, ile on ma lat?” Mears musiał być po dwudziestce, pewnie nawet bliżej trzydziestki, ale zupełnie nie wyglądał na swój wiek. Miał gładką twarz i płomiennie rude włosy w pakiecie z typowo mleczną karnacją upstrzoną piegami, które dodatkowo go odmładzały. Pod pachą niósł aluminiowy neseser, podobny do mojego. Nie należał on do standardowego wyposażenia, ale znałem parę osób z branży, które też takie miały. Lekki metal był solidny i odporny na wodę, więc świetnie chronił aparat, laptopa i inny sprzęt, który musiałem przy sobie nosić. O ile jednak moja walizka przez wiele lat poobijała się i porysowała, ta Mearsa wyglądała nieskazitelnie, jak zresztą wszystko, co dotyczyło jego osoby. W świeżym szarym kombinezonie przypominał uczniaka wyszykowanego na rozpoczęcie roku szkolnego.

      Ward twierdziła jednak, że wszyscy go chwalili. Bez licznych rekomendacji niewątpliwie by się tu nie znalazł.

      – Dzień dobry, doktorze – przywitał się sztywno. Głos miał zaskakująco głęboki, jakby nadrabiał młodzieńczy wygląd. Jasne policzki oblały się rumieńcem, więc zapewne zauważył moją wpadkę. – Parę lat temu czytałem jeden z pańskich artykułów o rozkładzie. Ciekawe.

      Nie bardzo wiedziałem, jak mam rozumieć jego uwagę, ale postanowiłem ją zignorować.

      – Zawsze miło poznać innego antropologa kryminalnego.

      – Zasadniczo jestem tafonomem.

      – Aha. Rozumiem.

      Ward niewłaściwie mi go przedstawiła, ale to całkowicie zrozumiały błąd. W podstawowym znaczeniu tego terminu tafonomia jest nauką zajmującą się badaniem procesów, jakie zachodzą w organizmach po śmierci, aż do ewentualnego skamienienia. W kontekście kryminalistycznym oznacza analizę wszelkich zmian w ludzkich szczątkach, od rozkładu po urazy. Obejmuje wiele dyscyplin kryminalistycznych, ale sama w sobie nie wnosi nic nowego. Pod wieloma względami nie różni się niczym od tego, czym sam się zajmuję.

      Ja sam nigdy nie nazwałbym się tafonomem, a choć słyszałem o kilku osobach używających tego określenia, popularniejsze było raczej w Stanach Zjednoczonych niż w Wielkiej Brytanii. Jednak jako że na początku swojej drogi zawodowej doświadczyłem nieprzychylności ze strony ekspertów o ustalonej reputacji, którzy niechętnie podchodzili do wszelkich zmian i nowinek, nie zamierzałem teraz stać się jednym z nich.

      – Opiera się pan na antropologii czy na archeologii? – zapytałem.

      – Na obu. Stosuję podejście wielodyscyplinarne, z elementami paleontologii i entomologii – wyjaśnił, dla podkreślenia swoich słów naciągając z głośnym trzaskiem ciasną rękawiczkę. Miała ten sam stalowoszary odcień co kombinezon: BioGen najwyraźniej bardzo poważnie traktowało kwestię wizerunku marki. – Kiedyś sprawdzało się stare podejście, skupiające się na jednej działce, ale teraz to już przestarzałe. Kryminalistyka poszła do przodu. Trzeba dysponować szerokim zestawem umiejętności.

      – Myślałem, że też takim dysponuję – rzuciłem lekko.

      – Ach tak. – Uśmiechnął się pod nosem, nie pozostawiając miejsca na wątpliwości co do niewypowiedzianego przytyku.

      Ward ze zmarszczonym czołem przysłuchiwała się naszej wymianie zdań.

      – No to ja już panów zostawię.

      Odeszła w stronę policyjnej przyczepy. Zmierzyliśmy się z Mearsem wzrokiem. Ciągle nie mogłem się nadziwić, jak młodo on wygląda. Daj mu szansę, pomyślałem. Może po prostu jest stremowany i próbuje nadrabiać miną.

      – Był pan już w środku? – zapytałem, wskazując głową na poczerniałe mury Świętego Judy.

      Rumieniec na jego twarzy już zbladł, ale pozostała atmosfera lekkiej wyniosłości.

      – Jeszcze nie.

      – Dość ponura sprawa. Właśnie skończyli wybijać dziurę w ścianie zamurowanej sali na oddziale pediatrycznym. Chętnie poznam pańską opinię.

      – Pan już tam był?

      – Tylko tuż za ślepą ścianą.

      Nie powiedziałem całej prawdy. Wcześniej zszedłem do tamtej sali, żeby pomóc Conradowi, ale uznałem, że nie ma sensu o tym wspominać. Coś mi mówiło, że Mears będzie zaborczo strzegł swojego terytorium, a nasza znajomość już i tak się kiepsko zaczęła.

      – Tak? – Policzki znów mu poczerwieniały. – Wiem, że oczekuje się od nas uprzejmości względem kolegów po fachu, więc tym razem nie wniosę formalnej skargi. Na przyszłość byłbym jednak wdzięczny, gdyby trzymał się pan z dala od mojego miejsca zbrodni.

      Zdumienie odebrało mi mowę. Znalazłem się tam przecież tylko dlatego, że nikt mi nie powiedział o przejęciu moich obowiązków.

      – Właściwie to miejsce zbrodni nadkomisarz Ward – zripostowałem w końcu, usiłując nie tracić panowania nad sobą. – Ale bez obaw, już się tam więcej nie wybieram. Wszystko zostawiam panu.

      – Świetnie. W takim razie nie będziemy mieć problemów.

      Przemknął obok mnie. Patrzyłem na płomiennie czerwony kark tafonoma, który wspinał się szybko po schodach ze swoim błyszczącym neseserem.

      A potem gotyckie wrota szpitala połknęły go niczym czarna paszcza żarłocznego stwora.

      Wróciłem do samochodu, wciąż kipiąc z wściekłości. Mears może i wyglądał na niedorostka, ale mniemanie o sobie miał wysokie. Nie brakowało mu też tupetu. Zdarzało mi się spotykać w pracy różne primadonny, ale tafonom miał spore szanse trafić na podium. Ainsley też nie zrobił na mnie najlepszego wrażenia: protekcjonalnie udzielał mi doradztwa zawodowego, po tym jak doprowadził do wyłączenia mnie ze śledztwa. A przynajmniej z jego części. O ile nie mogłem winić Ward za to, jak się wszystko potoczyło, o tyle uważałem, że powinna była wcześniej mnie uprzedzić. Ona zaś pozwoliła mi łazić po miejscu zbrodni w przekonaniu, że będę nad nim pracował.

      Z poczuciem głębokiej niesprawiedliwości szarpnąłem uchwyt suwaka kombinezonu, przeciskając się między zaparkowanymi radiowozami. Dopiero gdy byłem już prawie przy swoim aucie, zorientowałem się, że dawno minąłem kosze na zużytą odzież ochronną.

      No świetnie. Ale ta mała pomyłka wystarczyła, żeby wyrwać mnie z naburmuszenia. Odwróciłem się i ruszyłem z powrotem w stronę szpitala, czując, że oburzenie powoli opada. Są ważniejsze rzeczy niż urażona duma, upomniałem się, podnosząc wzrok na surowe mury Świętego Judy. O tej porze dnia słońce znajdowało się za starym budynkiem, który rzucał cień na parking. Kiedy tam dotarłem, poczułem wyraźny spadek temperatury, jakby piwniczna atmosfera szpitala rozciągała się nawet na zewnątrz. Wolałem sobie nie wyobrażać, jak musiały się czuć ofiary, które widziałem przywiązane do łóżek w szczelnie zamurowanym pokoju. Wspomnienie tego widoku przegoniło resztki chęci do użalania się nad sobą. Trudno dokładnie określić, na jak długo zostawiono tam tych ludzi, żeby umarli i rozłożyli się w zimnej ciemności. Jednak w tych warunkach – suche powietrze i stała niska temperatura, izolacja od letniego skwaru – musiało to trwać miesiącami. Może nawet latami, ponieważ na końcowym etapie rozkładu dochodziło do zastoju: tempo fizycznych zmian coraz bardziej zwalniało, aż w końcu następowały niemal niezauważalnie.

      Zatrzymałem