walili w ścianę ciężkimi młotami i dłutami. Ich cienie szamotały się w jasnym świetle reflektorów, kiedy wyłupywali zaprawę otaczającą każdy pustak z osobna i wydłubywali je jeden po drugim, tworząc nierówną dziurę. Chroniąca przed pyłem foliowa płachta powieszona po drugiej stronie powiewała z każdym uderzeniem narzędzi jak brudna zasłona prysznicowa.
W sali zebrało się wielu ubranych na biało policjantów i techników kryminalistycznych, niemal nie do odróżnienia w tych kombinezonach z kapturami i w maskach. Udało mi się wypatrzyć wśród nich Whelana, ale na mój widok się odwrócił. Najwidoczniej nie miał nastroju na rozmowy. Nie tylko on. W powietrzu wisiało niemal namacalne, pełne wyczekiwania napięcie, gęste jak pył z burzonej ściany.
Na korytarzu zrobiło się jakieś zamieszanie.
– Z drogi śledzie, przepraszam, uwaga, idę, dziękuję…
Rozpoznałem ten głos, jeszcze zanim zobaczyłem jego właścicielkę. Był cichy, ale mocny, z chrypą pasującą do nałogowego palacza. Zupełnie nieadekwatnie, należał bowiem do zagorzałej przeciwniczki tytoniu. Policjanci i technicy stojący w drzwiach pośpiesznie usunęli się na bok, żeby przepuścić kobietę, która wpadła z impetem do środka. Choć w porównaniu z rozstępującymi się funkcjonariuszami wydawała się maciupeńka, to nie zwolniła ani nawet nie zaszczyciła ich spojrzeniem, uznając za oczywiste, że zrobią jej miejsce. Zatrzymała się przy mnie i odstawiła staroświecki skórzany kuferek lekarski, który prawie dorównywał jej rozmiarem. Nad maską zakrywającą usta pojawiły się zmarszczki od uśmiechu.
– Cześć, David. Kopę lat.
Rzeczywiście. Riya Parekh była jednym z pierwszych patologów, z którymi miałem okazję pracować. Już wtedy była jedną z najbardziej doświadczonych w tej dziedzinie, a jako znacznie starsza ode mnie znajdowała się na szczycie drabiny kariery, kiedy ja dopiero zaczynałem. Od tamtej pory minęło wiele lat, wolałem nawet nie liczyć.
Wiele się przez ten czas zmieniło.
Łącznie z samą Parekh. Nawet spod kaptura i maski było widać, że się mocno zestarzała. Nigdy nie należała do najwyższych, ale teraz wyglądała tak, jakby się fizycznie skurczyła, a na plecach zaczął jej rosnąć garb. Niegdyś kruczoczarne brwi posiwiały, a mocno podkrążone oczy otaczała siateczka zmarszczek.
Odwzajemniłem uśmiech, autentycznie uradowany spotkaniem.
– Cześć, Riyo. Nie wiedziałem, że zajmujesz się tą sprawą.
– Bo się nie zajmowałam, ale potem Conrad wszystko schrzanił. – Prychnęła. – Typowe.
Przynajmniej nie wszystko się zmieniło.
– Co słychać? – zapytałem.
– Wiesz, jak jest. Starość, łupanie w kościach, poza tym nic nowego. – Przyjrzała mi się bacznie. – Dobrze wyglądasz.
– Ty też.
– Kłamczuch. – Wyraźnie jednak sprawiłem jej przyjemność. Odwróciła się i zmierzyła wzrokiem częściowo rozebraną ścianę z pustaków. – Przypomina mi to Edgara Allana Poego. Zagłada domu Usherów. Znasz tę nowelkę?
– Nie, ale domyślam się, że kogoś tam zamurowano.
– Właściwie to pochowano, ale byłeś blisko. Chociaż akcja nie toczy się w szpitalu, więc miejmy nadzieję, że podobieństwa na tym się kończą.
– Podobieństwa?
– U Poego ofiarę pochowano żywcem.
Przypomniałem sobie, że kiedy pomagałem Whelanowi z Conradem, widziałem pasy przywiązujące ciała do łóżek. Spekulacje nie miały jednak sensu: wkrótce mieliśmy się wszystkiego dowiedzieć. Patrzyliśmy, jak kolejny pustak został wyciągnięty ze ściany i przeniesiony na rosnącą stertę. Wybito już na tyle duży otwór, żeby dało się przez niego przejść. Czerwony i zdyszany technik kryminalistyczny upuścił ciężki blok i zwrócił się do Whelana:
– Chyba wystarczy.
Podczas gdy technicy wciągali najgorszy pył i gruz odkurzaczem przemysłowym, Whelan podszedł porozmawiać z Parekh. Nadal zdawał się mnie nie zauważać, ale byłem zbyt mocno zaabsorbowany czarną dziurą, żeby się nad tym zastanawiać.
– Zastępca? – zdziwiła się Parekh. – A gdzie nadkomisarz Ward?
Sam się nad tym zastanawiałem. Musiała mieć bardzo ważne spotkanie, żeby przegapić tak przełomowy moment śledztwa.
– Już tu jedzie – odparł Whelan. – Przypominam, że będzie chciała zamienić z panem słowo, doktorze. Radziłbym panu zaczekać na nią na zewnątrz.
Nie podobało mi się to. Dopiero teraz zacząłem się zastanawiać, o czym to Ward mogła chcieć ze mną porozmawiać, ale wtrąciła się Parekh, uniemożliwiając mi zadanie pytań komisarzowi.
– Bzdura, zaraz wchodzimy. Skoro nadkomisarz Ward nie potrafi dotrzeć na czas, to powinna zainwestować w lepszy zegarek.
Whelan chciał chyba coś na to odpowiedzieć, ale potem się zreflektował. Odwrócił się w stronę dziury w ścianie, unikając mojego wzroku. Jedna z techniczek odsunęła folię. Za przezroczystą płachtą panowała czerń. W miejscu, z którego usunięto pustaki, ściana wyglądała jak wejście do mrocznej jaskini.
– Ma ktoś latarkę? – zapytała Parekh, wyciągając rękę.
– Powinniśmy chyba poczekać na podparcie sufitu i jakieś światło – stwierdził Whelan. Technicy w granatowych uniformach już wyciągali stalowe podpórki i zanosili reflektory na miejsce. – Rozbijemy też namiot nad łóżkami, żeby na ciała nie sypał się już tynk.
– Mogę popatrzeć, jak będziecie to robić.
Nie zostawiała pola do dyskusji. Podczas rozdawania latarek Whelan nadal mnie ignorował.
– Proszę nie wchodzić za daleko. I trzymać się z dala od miejsca, w którym zawalił się sufit – uprzedził Parekh i włączył jej latarkę.
– Może pan tu zostać, jeśli się pan boi – odparła.
Usłyszałem, że wchodząc za patolożką przez otwór w ścianie, zaklął pod nosem. Zapaliłem latarkę i ruszyłem za nimi.
Kiedy wkroczyłem do pomieszczenia, własny oddech pod maską zaczął mi się wydawać zbyt głośny. Zapach rozkładu był nadal wyczuwalny, choć słabszy niż wcześniej. To była woń dawnej śmierci, nic świeżego. Wcześniej uchwyciłem jedynie migawki, byłem zbyt zajęty Conradem, żeby dokładnie przyglądać się otoczeniu, zresztą i tak było wtedy zbyt ciemno. W świetle zobaczyliśmy salę o wymiarach mniej więcej dziewięć metrów na sześć. Z gołych ścian łuszczyła się farba, pomieszczenie było nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do powierzchni. Na podłodze, pod dziurą w suficie, leżała kupa gruzu, kawałków drewna i strzępów izolacji.
Snop światła z latarki Parekh przesunął się po łóżkach. Stały w szeregu – trzy ciężkie graty o metalowych ramach, modele instytucjonalne z dawno nieaktualnego katalogu mebli dla służby zdrowia.
Dwa z nich były zajęte.
Strumienie światła z naszych latarek spotkały się na najbliższym łóżku. Nieruchoma postać w poplamionych dżinsach i bluzie leżała na wznak na gołym, zanieczyszczonym materacu. Słuszna postura ciała sugerowała płeć męską, chociaż wiedziałem, że niekoniecznie tak musiało być. Było przymocowane do łóżka dwoma szerokimi gumowymi pasami, w rodzaju tych, jakimi się unieruchamia pacjentów podczas operacji. Jeden biegł przez tors i przedramiona, drugi poniżej kolan. Włosy prawie całkiem zsunęły się z czaszki, razem ze skórą głowy, która nabrała koloru i faktury starego siodła. Sama głowa była odchylona do tyłu, a zęby jakby wyszczerzone czy obnażone w krzyku.
Do