Simon Beckett

Zapach śmierci


Скачать книгу

że są już gotowi wznowić śledztwo, odwołałem wszystkie plany i pojechałem na naradę. Media zdążyły się już zorientować, że w opuszczonym szpitalu wydarzyło się coś bardziej sensacyjnego niż przypadkowa śmierć włóczęgi czy narkomana. Wzdłuż ulicy stały wozy transmisyjne najeżone antenami, a przed główną bramą zebrał się tłum reporterów i kamerzystów. Mój przyjazd wzbudził powszechne zainteresowanie, które jednak opadło w chwili, gdy funkcjonariusze stojący na straży przepuścili mnie przez kordon.

      W świetle dnia Święty Juda nie robił już tak onieśmielającego wrażenia jak w nocy. Tajemnicze kształty i mroczne cienie stojące po obu stronach podjazdu okazały się kupami gruzu i skorupami częściowo zburzonych budynków, porośniętymi chwastami. Odarty z maski ciemności szpital ukazał się w całej zrujnowanej okazałości. Swego czasu musiał przepychem dorównywać wytwornym rezydencjom. Dwa długie skrzydła rozciągały się po obu stronach pseudogreckiego portyku z głównym wejściem – wsparty na kolumnach przypominał mauzoleum. Szerokie schody prowadziły do wysokich dwuskrzydłowych drzwi, których symetrię zaburzyło dodanie betonowego podjazdu dla wózków. Gmach nadal robił wrażenie, ale lata zaniedbania odcisnęły na nim piętno. Chwasty wyrastały ze szczelin w kamiennych ścianach, poczerniałych i upstrzonych ptasimi odchodami oraz graffiti. Rzędy wysokich okien, które niegdyś wychodziły na rozległe tereny zielone, teraz były zabite deskami i ślepe, a żałosną atmosferę ruiny pogłębiały dodatkowo stare znaki prowadzące na dawno nieistniejące oddziały.

      Naradę zorganizowano w przyczepie policyjnej zaparkowanej przed starym szpitalem. Ward po raz pierwszy prowadziła śledztwo i wyraźnie się denerwowała. W pewnym momencie upuściła notatki i schylając się po nie, zaklęła cicho pod nosem. Od razu po naradzie wyszła, więc nie miałem okazji z nią porozmawiać. Jednak kiedy już przebrany w kombinezon ochronny przedarłem się przez rzędy radiowozów i innych pojazdów, zobaczyłem Whelana u stóp schodów do szpitala. Obok niego stała policjantka w mundurze i z nieprzeniknioną miną patrzyła na trzeciego członka grupy: wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę w żółtej kurtce odblaskowej. Zwolniłem kroku, bo nagle się zorientowałem, że się kłócą.

      A raczej ten duży się awanturował. Miał mniej więcej pięćdziesiąt lat, był tęgi i postawny, a okrągły, baryłkowaty brzuch wypinał bojowo do przodu. Kurtkę miał znoszoną, pokrytą głęboko wżartym brudem, a przez startą skórę jasnobrązowych butów roboczych przebijały metalowe noski. Twarz z popękanymi naczynkami i rozszerzonymi porami, co świadczyło o silnym pociągu do alkoholu, w tej chwili zalała się purpurą, a moich uszu dobiegł jego wściekły głos.

      – …jeszcze mało było nietoperzy! Pierdolonych nietoperzy, na miłość boską! A teraz znowu coś! Ja tu próbuję prowadzić firmę, macie pojęcie, ile mnie to wszystko kosztuje?

      Był o głowę wyższy od Whelana i bez skrupułów wykorzystywał fizyczną przewagę, górując nad zastępcą prowadzącej śledztwo i agresywnie wysuwając do przodu porośnięty szczeciną podbródek. Whelan nie dawał się zastraszyć. Pozostawał niewzruszony i z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu nie ustępował ani na krok.

      – Jak już mówiłem, bardzo nam przykro z powodu wszelkich niedogodności, ale…

      – Niedogodności? Chyba sobie jaja robicie!

      – …to miejsce zbrodni. Aż do zakończenia śledztwa nie możemy pozwolić na żadne prace rozbiórkowe.

      – A ile to niby potrwa?

      – Tego niestety nie możemy w tej chwili powiedzieć. Im szybciej skończymy, tym szybciej będzie pan mógł wpuścić tu z powrotem ekipę, więc we własnym interesie powinien pan z nami współpracować.

      – No zajebiście! A co ja mam robić do tego czasu? Płacić moim ludziom za siedzenie na tyłkach od rana do wieczora?

      – Rozumiemy pańskie rozgoryczenie, panie Jessop, ale to nie zależy od nas. Jeśli pan pozwoli, proszę pójść z panią i zaczekać w przyczepie, dopóki…

      – Znowu, kurwa, czekać! Już się naczekałem za wszystkie czasy!

      Obrócił się na pięcie i odmaszerował, tupiąc wściekle, a za nim poszła policjantka, wciąż z kamienną twarzą. Odsunąłem się na bok, kiedy zbliżył się w moją stronę, uświniona jaskrawożółta kurtka powiewała na wietrze. Coś wyleciało mu z kieszeni i z grzechotem upadło na ziemię. Spojrzałem pod nogi i zobaczyłem okulary – jedno szkło wypadło i walało się po szorstkim asfalcie.

      – Coś panu wypadło – zawołałem, podnosząc zgubę.

      Obejrzał się na mnie i przez chwilę patrzył tak, jakby nie potrafił sobie przyswoić moich słów. Potem jednak się wrócił, zostawiając policjantkę, która cierpliwie czekała.

      – Dzięki – mruknął, wyrywając mi okulary z ręki.

      – Jeszcze to – dodałem, podając wypadnięte szkło.

      Wydzielając ostry zapach potu, papierosów i nieprzetrawionego alkoholu, stał tak, mrugając i gapiąc się na zepsute okulary w dłoniach. Przez chwilę miałem dziwaczne wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Potem jednak zrobił w tył zwrot i odszedł, a policjantka musiała go gonić.

      Podszedłem do Whelana.

      – Sprawiał wrażenie raczej niezadowolonego.

      – Niemożliwe, zauważył pan? To Keith Jessop, spec od rozbiórek, który ma zburzyć szpital. Przez te wszystkie protesty i aferę z nietoperzami sprawa ciągnie się już od wielu miesięcy, więc raczej nie ma powodów do radości. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Ale mam dobrą wiadomość: jeszcze nieraz go zobaczymy. Nikt tak dobrze nie zna konstrukcji Świętego Judy jak on, więc poprosiliśmy go o pomoc w namierzeniu ukrytych pomieszczeń, jeśli jeszcze jakieś są. Jak sam pan widział, aż się pali do pomocy.

      – Myśli pan, że może być ich więcej? – Głupie pytanie. Tak bardzo się zafiksowałem na zwłokach ciężarnej i pozostałych dwóch ciałach, że nawet nie przyszłoby mi do głowy szukać innych kryjówek.

      Whelan zapatrzył się na ciemną fasadę Świętego Judy, piętrzące się nad nami poczerniałe ściany z rzędami ślepych okien.

      – Znaleźliśmy już trzy ciała, a nawet nie szukaliśmy. Bóg jeden wie, na co jeszcze możemy się natknąć w tak ogromnym budynku.

      Kiwnął głową na znak, żebym z nim poszedł.

      – Chodźmy. Zanim zaczniemy wyciągać zwłoki, musi pan jeszcze coś zobaczyć.

      Ukryta sala znajdowała się w skrzydle pediatrycznym na ostatnim piętrze, spory kawałek od włazu, przez który wcześniej wchodziliśmy na strych. Zapomniałem już, jak zimno było w szpitalu, w nieruchomym powietrzu wisiał zapach wilgoci i pleśni. Tutaj też wzdłuż korytarza ustawiono lampy, rozmieszczone tak, żeby oświetlały drogę, ale w kątach tworzyły się kałuże cienia. Podłoga była zaścielona gruzem i fragmentami tynku, które chrzęściły pod butami, a niektóre odłamki były tak duże, że można sobie było skręcić kostkę. Na ścianach wisiały plakaty przestrzegające przed skutkami palenia tytoniu, picia alkoholu i zażywania narkotyków, a inne zakazywały korzystania z telefonów komórkowych. Minęliśmy sporą przestrzeń poprzedzielaną zasłonkami, gdzie wisiała tabliczka z napisem „RTG: Nie wchodzić, kiedy pali się czerwone światło” obok czerwonej żarówki zarośniętej pajęczynami.

      Oddział, na który zmierzaliśmy, był jeszcze trochę dalej. Dwuskrzydłowe drzwi stały otworem, a w środku rozstawiono dodatkowe reflektory, które rzucały ostre, nienaturalne światło na obskurne ściany z wyblakłymi malunkami bajkowych postaci mizdrzących się do pustej sali. Tutaj woń pleśni była jeszcze intensywniejsza. Ze ścian dyndały powyrywane gniazda tlenowe, wszędzie walały się stare, zniszczone graty: zardzewiała rama łóżka bez materaca, szafka nocna pozbawiona zarówno drzwiczek, jak i szuflady, a nawet kilka akumulatorów samochodowych.