śledztwa postanowiłem poszukać danych na temat samego szpitala. W sieci nie brakowało informacji na temat Świętego Judy, od petycji i blogów zachęcających do protestu przeciwko wyburzeniu szpitala po amatorskie strony szczegółowo opisujące historię budynku. Okazało się, że powstał w dziewiętnastym wieku jako lecznica dla ubogich prowadzona przez siostry zakonne. W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku szpital zaczął się rozwijać, a w cieniu surowego wiktoriańskiego gmachu wyrastały nowe przychodnie i pawilony. Liczne fotografie dokumentowały poszczególne etapy życia placówki: od sepiowych odbitek ukazujących surową, świeżą kamieniarkę i teren porośnięty gdzieniegdzie młodymi drzewkami po nowsze zdjęcia przedstawiające zabitą dechami ruinę. Wyglądało na to, że najlepszy okres Świętego Judy przypadał na lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku. Na zdjęciu z tamtych czasów w miejscu obecnych zardzewiałych słupków przy głównym wejściu stała duża tablica ze spisem oddziałów. Obok przechodziły dwie pielęgniarki, uchwycone w pół kroku, roześmiane i z papierosami. Za nimi mężczyzna z dzieckiem – nie dało się stwierdzić: chłopcem czy dziewczynką – zatrzymani w czasie przekraczania progu wielkich drzwi.
W tych obrazach dawnego życia było coś melancholijnego. Nie miałem nastroju na zagłębianie się w takie sprawy, a lektura nie dostarczyła mi szczególnie odkrywczych ani zaskakujących faktów z dziejów szpitala Świętego Judy. Zerknąwszy na zegarek, przekonałem się jednak, że zleciała mi na tym prawie godzina. Wystarczy, mogę się już zbierać do pracy, pomyślałem.
Zamknąłem laptop, schowałem go do torby i wziąłem kurtkę z wieszaka w przedpokoju. Potem z uczuciem ulgi wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi luksusowego apartamentu.
Od kilku lat pracowałem w instytucie antropologii sądowej jednego z największych uniwersytetów w Londynie. Zasady mojej współpracy z uczelnią były korzystne dla obu stron. Miałem minimalną liczbę zajęć ze studentami, a jednocześnie gwarancję stałego dochodu i dostęp do sprzętu, a także możliwość regularnego udzielania konsultacji policji. Na początku roku moja przyszłość zawodowa stanęła pod znakiem zapytania, bo po pewnym niefortunnym śledztwie policja wpisała mnie na czarną listę. Jednak dzięki sprawie w Essex odbiłem się od dna i poprawiłem notowania, a ostatnio zaoferowano mi przedłużenie umowy na kolejne dwa lata, i to na lepszych warunkach.
Mimo to nadal odkładałem podpisanie kontraktu. Chociaż moje stanowisko na uczelni wydawało się na razie bezpieczne, nie miałem złudzeń: świetnie wiedziałem, co się stanie, jeśli znowu wypadnę z łask. Mając w pamięci te niedawne niespokojne miesiące, nie byłem pewny, czy chcę czekać na powtórkę tamtej sytuacji. Pojawienie się Rachel odmieniło moje życie i kazało spojrzeć na sprawy z nowej perspektywy.
Może już czas na kolejne zmiany.
Zaparkowałem kilka przecznic od uniwersytetu i pieszo udałem się do budynku instytutu antropologii sądowej. Od kiedy przy wejściu do mojego starego mieszkania znaleziono odcisk palca Grace Strachan, zgodnie z zaleceniem Ward starałem się zmieniać trasę do pracy. Na wszelki wypadek, jak powiedziała. Od początku wydawało mi się to raczej bezsensowne, a z czasem coraz bardziej utwierdzałem się w tym przekonaniu, ale obiecałem Rachel, więc codziennie parkowałem w innym miejscu i wchodziłem jednymi z bocznych drzwi zamiast głównym wejściem.
Zaczął się nowy rok akademicki, żywa atmosfera panująca na uczelni stanowiła przyjemną odmianę po ciszy pustego mieszkania. Kiedy wszedłem do instytutu, Brenda, sekretarka, podniosła wzrok znad biurka.
– Cześć, David. Jak ci minął weekend?
– Dobrze, dzięki.
– Nie spodziewałam się, że tak szybko wrócisz. Pamiętaj, że po południu jest rada wydziału.
Szlag.
– Już się nie mogę doczekać.
– Właśnie widzę. Aha, znowu pisał ten dziennikarz. Francis Scott-Hayes.
Westchnąłem. Scott-Hayes od tygodni nagabywał mnie o wywiad, zasypywał mejlami zarówno mnie, jak i instytut, licząc na odpowiedź. A raczej na odpowiedź, jaką chciał uzyskać. Za pierwszym razem uprzejmie odmówiłem, za drugim już nieco mniej uprzejmie, a wszystkie kolejne mejle ignorowałem. Nie miałem pojęcia, skąd on się w ogóle o mnie dowiedział. Mój udział w policyjnych śledztwach był zwykle zakulisowy, na czym szczególnie mi zależało. Niestety, moje nazwisko pojawiło się w prasie w związku z dwiema sprawami, które trafiły na pierwsze strony ogólnokrajowych gazet – w zeszłym roku przy okazji śledztwa w Dartmoor, a ostatnio po wypadkach w Essex, gdzie poznałem Rachel. Mogłem się założyć, że dziennikarz znalazł mnie w którymś artykule i uznał, że można o mnie napisać sensacyjny tekst.
Brak mojej zgody najwyraźniej mu nie przeszkadzał.
– Ignoruj go – poradziłem Brendzie. – Prędzej czy później do niego dotrze.
– Jesteś pewny? Facet pisze dla największych gazet w kraju. Nie chciałbyś zobaczyć swojego zdjęcia w magazynie?
– Czy ktoś tu mówił o jakimś magazynie? – zapytał głos za moimi plecami.
Obróciłem się ze ściśniętym żołądkiem i zobaczyłem profesora Harrisa, dyrektora instytutu. W dłoni mocno dzierżył rączkę skórzanej teczki i przyglądał mi się z fałszywie przyjacielskim uśmiechem. Traktował mnie znacznie mniej sympatycznie w okresie przestoju w zleceniach dla policji, ale teraz zmienił śpiewkę.
– Chodzi o jakiegoś dziennikarza, który nie chce się odczepić – odparłem, a Brenda bezgłośnie powiedziała „przepraszam” i zaczęła udawać bardzo pochłoniętą pracą na komputerze.
Pokiwał głową, nie przestając się sztucznie uśmiechać.
– Może więc powinieneś to rozważyć. Trochę rozgłosu nigdy nie zaszkodzi, a taki wywiad to byłaby dla ciebie świetna reklama.
Dla mnie i dla instytutu.
– Może za jakiś czas – odparłem.
– Ach, tak – podchwycił z błyskiem w oku – słyszałem, że znaleziono ciało w jakimś opuszczonym szpitalu. Gdzieś w północnej części miasta, prawda? Czyżbyś pracował nad tą sprawą? Świetnie ci się udało, miejsce zbrodni tak pod nosem.
Ofiarom za to niezbyt się udało, pomyślałem.
– Nie mogę nic powiedzieć…
– Tak, tak, oczywiście. No cóż… powodzenia ze sprawą. I z wywiadem.
Kiedy sobie poszedł, Brenda uśmiechnęła się z przekąsem.
– Moja odpowiedź nadal brzmi „nie” – powiedziałem.
Poszedłem do klitki służącej mi za gabinet i zacząłem przeglądać mejle. Typowa mieszanka uczelnianych bzdetów, biuletynów i pytań od magistrantów pracujących nad projektami badawczymi. W skrzynce czekał również najnowszy mejl z prośbą o wywiad. Odruchowo chciałem go usunąć bez czytania, ale po rozmowie z Brendą poczułem, że powinienem chociaż sprawdzić, co też dziennikarz ma mi do powiedzenia. Treść oferty pozostawała mniej więcej taka sama. Musiałem przyznać, że facet pisywał do naprawdę prestiżowych gazet i czasopism, poczułem nawet, że powinno mi pochlebiać jego zainteresowanie. Może Harris miał rację: zdecydowanie poprawiłoby to moją reputację, która ostatnimi czasy została poważnie nadszarpnięta.
Nigdy jednak nie motywowała mnie do pracy chęć ujrzenia swojego zdjęcia w kolorowym magazynie. Kliknąłem „usuń” i wiadomość zniknęła.
Ward dopiero nazajutrz zadzwoniła z wiadomością, że pozwolono im wrócić na strych po zmumifikowane zwłoki. Natychmiast ogarnęło mnie poczucie ulgi. Poprzedniego wieczoru dzwoniła Rachel, zmęczona po podróży, ale ożywiona wizją rozpoczęcia nowej pracy. Teraz była już