żeby dotrwał do przyjazdu wykwalifikowanych ratowników medycznych.
– Proszę go trzymać, gdyby zaczął się ruszać – poinstruowałem Whelana, po czym wsunąłem dłonie pod uwięzioną nogę patologa. Starając się nie zmieniać jego pozycji, zacząłem ostrożnie macać w poszukiwaniu źródła krwotoku. Miałem nadzieję nie poczuć ostrego odłamka kości sterczącego z mięśnia. Jeśli to okazałoby się przyczyną krwawienia, nie mógłbym wiele zrobić, zwłaszcza gdyby kość przecięła którąś z tętnic. W takim wypadku Conrad najprawdopodobniej wykrwawiłby się na śmierć, zanim obejrzeliby go sanitariusze.
Na szczęście jednak wbrew moim obawom nie trafiłem na złamanie otwarte. W końcu przez cienką warstwę rękawiczek wymacałem rozdarcie w kombinezonie i spodniach na udzie, a pod nim ciepłą lepkość krwi. Spadając z sufitu, Conrad musiał zaczepić nogą o gwóźdź albo złamany legar. Kiepsko, ale była szansa, że tętnice są nienaruszone.
– Uwaga – powiedziałem do Whelana. – Zaczynam uciskać.
Moje rękawiczki zdecydowanie nie były sterylne, ale szczęśliwie nie dotykałem nimi bezpośrednio ciała znalezionego na strychu. W tej sytuacji infekcja była dla patologa zdecydowanie mniej groźna niż wykrwawienie. Polegając wyłącznie na zmyśle dotyku, zebrałem materiał spodni nad raną i mocno przycisnąłem.
Profesor jęknął i próbował się poruszyć.
– Niech pan go trzyma – powiedziałem.
Whelan posłusznie unieruchomił mężczyznę, przygważdżając go całym ciężarem swojego ciała.
– Co tam się dzieje? – Z otworu w suficie dobiegł nas głos Ward. – Nic mu nie jest?
– Ile do przyjazdu ratowników? – odkrzyknąłem.
– Karetka właśnie wjechała przez bramę. Jakieś dwie, trzy minuty.
Każdy czas byłby zbyt długi. Nie odrywając rąk od rany, zmieniłem pozycję na wygodniejszą i upewniłem się, że nadal utrzymuję silny ucisk. Dopiero wtedy rozejrzałem się dookoła.
Było zbyt ciemno, żeby cokolwiek dokładnie zobaczyć. Whelan mówił wcześniej, że to nieduża sala szpitalna, ale poza naszą wyspą światła reszta pomieszczenia tonęła w mroku. Z czasem oczy przyzwyczaiły się do ciemności i dostrzegłem zarysy cegieł nieotynkowanej ściany. Trochę dalej ode mnie, w chmurze pyłu, majaczyła kanciasta rama szpitalnego łóżka. Na łóżku leżała nieruchoma postać, niewielka plama szarości w atramentowym mroku. Zdawało mi się, że za łóżkiem stoi kolejne, chociaż mogło to być złudzenie optyczne, gra cieni.
Przegląd zawartości tajemniczego pomieszczenia musiał jednak poczekać. Starając się z całych sił zignorować coraz bardziej dokuczliwy skurcz w obu przedramionach, uciskałem ranę Conrada i w myślach błagałem sanitariuszy, żeby się pośpieszyli.
Niebo zaczynało już powoli jaśnieć, kiedy podjechałem pod Ballard Court. Czekałem, aż otworzą się automatyczne bramy – pomruk ich napędów stanowił niski, basowy akompaniament do porannego śpiewu ptaków. Wjechałem do garażu podziemnego, zaparkowałem i zgasiłem silnik. Drzwi windy otworzyły się z elektronicznym brzęknięciem, ukazując mojego sąsiada z naprzeciwka. Pełnym dezaprobaty spojrzeniem obrzucił moją sponiewieraną osobę, skinął zdawkowo głową i minął mnie jak powietrze.
– Dzień dobry, dziękuję, również miłego dnia – powiedziałem do pustej kabiny.
Podeszwy moich butów wystukiwały rytmiczną melodię, kiedy szedłem korytarzem do mieszkania. Starałem się jak najciszej otworzyć drzwi, ale zapach smażonego bekonu uświadomił mi, że szkoda mojego zachodu. Rachel stała w kuchni, krojąc pieczarki obok patelni skwierczącej na kuchence. Była już ubrana, wyglądała prześlicznie i znacznie świeżej, niż ja się czułem.
– Cześć – powiedziała, zdejmując patelnię z palnika. Podeszła, objęła mnie i uniosła głowę, nadstawiając twarz do pocałunku. – Świetne wyczucie czasu.
Wciągnąłem zapach jej włosów, ciągle nieco wilgotnych po prysznicu.
– Nie musiałaś tak wcześnie wstawać.
– Musiałam. Chciałam zrobić porządne śniadanie. Wiedziałam, że tobie nie będzie się chciało. Jadłeś w ogóle cokolwiek od wczorajszego obiadu?
Wróciłem myślami do piekielnie mocnej herbaty, którą przyniósł mi jeden z funkcjonariuszy.
– Coś tam się trafiło.
Rachel uniosła sceptycznie brwi, po czym obróciła się z powrotem do kuchenki.
– Zdążysz wziąć prysznic.
Uśmiechnąłem się na tę niezbyt subtelną aluzję: po wielu godzinach pocenia się w kombinezonie rzeczywiście powinienem się umyć.
Mój uśmiech jednak zbladł, kiedy w sypialni zobaczyłem spakowaną walizkę stojącą przy drzwiach. Rachel leciała dopiero przed południem, ale będzie musiała wziąć pod uwagę ruch, korki i ewentualne opóźnienia w drodze na lotnisko. Na samą myśl poczułem dojmującą pustkę w klatce piersiowej.
Nie tak mieliśmy spędzić ostatnią noc razem.
Ratownicy medyczni dotarli na miejsce całkiem szybko, chociaż mnie te kilka minut ciągnęło się w nieskończoność. Z wdzięcznością i ulgą przekazałem Conrada młodej sanitariuszce, która szybko przejęła ode mnie uciskanie rany, podczas gdy jej kolega przygotowywał opatrunki. Odsunąłem się do tyłu, żeby zrobić im miejsce, trzymając zakrwawione ręce daleko od siebie. Teraz, gdy już nie musiałem kucać, miałem okazję lepiej przyjrzeć się otoczeniu. Światło latarek sanitariuszy wydobyło z mroku trzy łóżka. Najdalsze było puste, ale w pozostałych dwóch leżały nieruchome postaci. Nie podchodziłem bliżej, żeby jeszcze bardziej nie zadeptać miejsca zbrodni. Jeśli jednak miałem wcześniej nikłą nadzieję, że okaże się to głupim żartem, że przed zamknięciem szpitala ktoś zostawił w łóżkach sklepowe manekiny, to szybko straciłem złudzenia. W powietrzu unosiła się charakterystyczna woń, której wcześniej nie wyczułem w ogólnym zamieszaniu. Spod zapachu kurzu i tynku z zawalonego sufitu delikatnie przebijał odrażająco słodki aromat rozkładu. Z tego, co udało mi się wypatrzyć, oba ciała były ubrane, a przez klatki piersiowe i nogi przechodziły im ciemne paski. Z początku nie wiedziałem, co to może być, ale w końcu się domyśliłem.
Przywiązano ich do łóżek.
Ktoś szturchnął mnie w ramię.
– Zróbmy im więcej miejsca – powiedział Whelan. – Proszę.
Podał mi parę czystych rękawiczek nitrylowych. Zastąpiłem nimi poprzednie, już brudne i zużyte, i podszedłem z powrotem do drabiny, a sanitariusze wciąż zajmowali się Conradem. Zatrzymałem się jeszcze na chwilę, ostatni raz rozglądając się po ciemnej sali. Żadnych drzwi, ani wejścia, ani wyjścia, tak jak mówił Whelan. Tylko ślepa, nieotynkowana ściana majacząca niewyraźnie w ciemności.
Wyprowadzono mnie ze strychu i dalej na parter. Na schodach mijałem ekipy strażaków, odsuwałem się na bok, żeby przepuścić ich ze sprzętem. Z ulgą wyszedłem na chłodne nocne powietrze. Byłem spocony, wszystko mnie swędziało od paprochów z materiału izolacyjnego, chętnie zrzuciłem utytłany, zakrwawiony strój ochronny. Nisko na niebie wisiał sierp księżyca otoczony mlecznym półcieniem. Podziękowałem sympatycznemu policjantowi za herbatę, stanąłem z kubkiem na schodach przed wejściem do szpitala i zanim zdążyłem dopić napój, z budynku wynurzyli się sanitariusze. Nieśli Conrada na sztywnych noszach. Patolog wyglądał bardzo nieciekawie. Miał zakrwawioną twarz, nie odzyskał przytomności, leżał przypięty pasami, a głowę i szyję unieruchamiał kołnierz ortopedyczny.
Gdy tylko załadowano go do karetki, pojazd ruszył z wyciem syreny i miganiem niebieskich świateł.
Wkrótce