Simon Beckett

Zapach śmierci


Скачать книгу

wyrósł przede mną wysoki mur biegnący równolegle do drogi. Kamienna ściana była zwieńczona starymi żelaznymi prętami, przez które wystawały nieprzycinane gałęzie, jakby drzewa próbowały stamtąd uciec. Myślałem, że to park, dopóki nie dotarłem do wejścia. Nad kamiennymi filarami bramy wznosił się zardzewiały łuk z kutego żelaza, na którym widniał wykonany dużymi, zdobnymi literami napis „Szpital Królewski im. Świętego Judy”.

      Obok, na murze, wisiał żałosny, oberwany plakat z przejmującym hasłem: „Ratujmy Świętego Judę”.

      Przy jednym z filarów stała na straży młoda policjantka. Przedstawiłem się i musiałem zaczekać, aż sprawdzi moje uprawnienia.

      – Prosto podjazdem aż do końca – powiedziała.

      Kiedy przejechałem przez łukową bramę, reflektory samochodu oświetliły tablicę z mapą szpitala, tak wyblakłą, że praktycznie nieczytelną. Moje początkowe skojarzenie z parkiem nie było zupełnie chybione. Dojrzałe drzewa zasłaniały mur, domyślałem się, że cały teren musiał kiedyś być pełen pawilonów rozrzuconych wśród zieleni. Teraz nie było tu niczego. Po zburzonych budynkach zostały tylko niechlujne sterty cegieł i betonu.

      Czułem się, jakbym jechał przez zbombardowane miasto, ciemne i wyludnione. Mrok rozjaśniały jedynie jasne snopy reflektorów auta. Gęste drzewa i wysoki mur skutecznie blokowały dopływ światła z okolicznych ulic, przez co teren zdawał się znacznie silniej odizolowany niż w rzeczywistości. Minąwszy kolejną kupę gruzu, zobaczyłem wreszcie radiowozy i furgonetki policyjne zaparkowane na dziedzińcu przed ocalałym szpitalem. Wiktoriański budynek miał trzy piętra i szerokie schody prowadzące do centralnego portyku w stylu greckim. Zabite deskami okna ziały ślepo w poczerniałych kamiennych ścianach, ale gmach, choć zrujnowany, zachował dawny majestat i wielkość. Gzymsy były bogato rzeźbione, a portyk wspierał się na żłobionych kamiennych kolumnach. Nad wszystkim górowała kanciasta sylwetka wieży zegarowej wznosząca się ze spadzistego dachu – na tle nocnego nieba przypominała surowy, karzący palec.

      Znowu podałem swoje dane i wysłano mnie do przyczepy, żebym przebrał się w kombinezon i założył sprzęt ochronny. Na schodach prowadzących do głównego wejścia czekał już na mnie Whelan, który przedstawił się jako zastępca Ward. Wielkie podwójne wrota, pokryte graffiti, zostały otwarte na oścież. Wewnątrz było chłodno i wilgotno. W powietrzu unosiła się ostra woń stęchlizny, pleśni i moczu. W dawnym holu głównym ustawiono lampy, które oświetlały pokryte zaciekami ściany z wybrzuszonym tynkiem i zasypaną gruzem podłogę. Z boku znajdował się przeszklony boks z szyldem „Ambulatorium”.

      Walające się wszędzie puszki po piwie i puste butelki, a także zwęglone pozostałości po ogniskach świadczyły jednak, że szpital miewał jeszcze odwiedzających. Moje kroki niosły się głuchym echem, kiedy wdrapywałem się po krętych schodach wokół szybu dawno nieczynnej windy. Reflektory ustawione na podestach oświetlały zakurzone tabliczki wskazujące drogę do pracowni rentgenowskiej, badań endoskopowych, EKG i innych dawno zapomnianych gabinetów.

      – Typowy szpital – wydyszał Whelan, kiedy dotarliśmy do szczytu schodów. Choć pokonaliśmy zaledwie trzy piętra, wysokie sufity znacznie wydłużyły drogę. – Jeśli nawet pacjent zgłosiłby się zdrowy, to włażenie po tych schodach by go wykończyło.

      Ruszył przed siebie długim korytarzem, wzdłuż którego ustawiono jeszcze więcej lamp. Mijaliśmy opustoszałe sale z zamontowanymi w ciężkich drzwiach małymi szybkami umożliwiającymi zajrzenie w ciemność. Okruchy tynku chrzęściły nam pod butami, a przegniły sufit miejscami całkiem odpadł, odsłaniając gołe drewniane listwy. Tutaj butelek i puszek było znacznie mniej, ale nic dziwnego – po co się wspinać taki kawał drogi, żeby urządzić libację?

      Światła doprowadziły nas do rozkładanej aluminiowej drabinki, nowej i błyszczącej, dziwnie kontrastującej z nędzą otoczenia. Drabina wiodła do prostokątnego włazu w suficie, skąd ułożono chodnik z metalowych płytek do miejsca, w którym czekała już Ward z resztą zespołu.

      A także ciało.

      Teraz znów mu się przyjrzałem, pocierając głowę w miejscu, którym uderzyłem w belkę.

      – Właśnie mieliśmy zaczynać – powiedziała Ward. – Zna pan profesora Conrada?

      Znałem, choć tylko ze słyszenia. Kiedy zaczynałem karierę antropologa sądowego, on był już uznanym patologiem, budzącym powszechny postrach z powodu swojego wybuchowego temperamentu. Teraz musiał być już sporo po sześćdziesiątce, ale najwyraźniej wcale z wiekiem nie złagodniał. Spoglądał na mnie srogo spod siwych, krzaczastych i surowo zmarszczonych brwi.

      – Miło, że zechciał pan do nas dołączyć – rzucił zza maski.

      Nie potrafiłem stwierdzić, czy w tym suchym, piskliwym głosie pobrzmiewała przygana. Nagle wydało mi się, że znów kącikiem oka uchwyciłem ruch w cieniu pod dachem, ale i tym razem postanowiłem to zignorować. Wystarczająco już się dziś skompromitowałem.

      – Dobrze, skoro już wszyscy jesteśmy – powiedziała Ward, patrząc na mnie z uniesioną brwią – to bierzmy się do roboty. No dalej, ruchy.

      Bezceremonialnie szturchnęła stojącego obok technika kryminalistycznego. Zrobiło się małe zamieszanie, wszyscy się przesuwali, żeby zrobić mi miejsce. Aluminiowe płytki ułożono wokół zawiniętych w plastik zwłok, przygotowując platformę roboczą. Między niskim stropem z jednej strony a kominem z drugiej było jednak bardzo ciasno, a lampy grzały niemiłosiernie.

      – Szpital jest zamknięty od wielu lat, więc bywają tu głównie włóczędzy i ćpuny – mówiła Ward, a ja tymczasem podszedłem bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć. – Jeszcze parę miesięcy temu odchodziła tu też grubsza dilerka, ale potem zaczęły się roboty rozbiórkowe. Możemy mieć do czynienia albo z przedawkowaniem, albo z próbą ukrycia tragicznych skutków ostrej wymiany zdań.

      Typowe przyczyny zgonu w każdej melinie. Przyjrzałem się wysuszonemu ciału częściowo zasłoniętemu plastikową płachtą.

      – Kto to znalazł, ktoś z ekipy rozbiórkowej?

      Ward pokręciła głową.

      – Powinni sprawdzić strych, ale wątpię, czy zapuścili się tak daleko. Nie, to był ktoś z towarzystwa ochrony nietoperzy. Przyszedł tu na inspekcję i czekała go przykra niespodzianka.

      – Nietoperzy?

      – Podobno jest tu kolonia niejakich gacków wielkouchów. – W jej głosie zabrzmiała nutka sarkazmu. – To gatunek pod ochroną, więc musimy uważać, żeby im nie przeszkadzać.

      Zerknąłem w ciemność nad głową. A więc te ruchy nie były wytworem mojej wyobraźni.

      – Deweloper planuje zrównać wszystkie budynki z ziemią i wybudować w tym miejscu nowy kompleks biurowy – ciągnęła Ward. – Mieszkańcy się zbuntowali, więc sprawa z nietoperzami to kolejna z wielu przyczyn opóźnienia rozbiórki. Protestujący są zachwyceni, bo to oznacza odroczenie egzekucji Świętego Judy, praktycznie w ostatniej chwili. Dopóki nietoperze nie zostaną przesiedlone, czy co tam się z nimi robi, roboty będą stały.

      – To niezwykle fascynujące, ale musiałem odwołać umówioną kolację, żeby tu przyjechać – powiedział szorstko Conrad. – Wolałbym nie siedzieć tu do rana.

      Ignorując wściekłe spojrzenie, jakim spiorunowała go Ward, patolog przykucnął sztywno obok ciała. Przeszedłem na drugą stronę i też przyklęknąłem. Otoczona aureolą cienkich włosów twarz w plastikowej płachcie była pomarszczona jak pergamin. Ziały w niej puste oczodoły, z nosa i uszu zostały resztki. Pod wszechobecnym na strychu zapachem kurzu i starego drewna dawało się wyczuć inną woń emanującą z wnętrza kokonu, słodką i pylistą.

      – Wyraźnie nie żyje już od dłuższego czasu – stwierdził Conrad, jakby rzucał