Simon Beckett

Zapach śmierci


Скачать книгу

by zgniły. Gdyby tak się stało, plastik byłby wysmarowany płynami, tak jak ubrania.

      – Czyli najpierw uległy mumifikacji, a potem zostały zawinięte? – upewniła się Ward.

      – Najpewniej. No i jeszcze to. – Wskazałem kilka ciemnych, podobnych do ryżu łusek, które tkwiły w fałdach odzieży. – Powinno być tu znacznie więcej powłok poczwarek much plujek. Gdyby denatka leżała tu cały czas, walałyby się dookoła.

      – A skąd w ogóle wzięłyby się tu muchy? – Ward zmarszczyła czoło. – Ciemno, choć oko wykol. Nic by nie widziały.

      – Nie musiałyby widzieć, prowadziłby je zapach. – Powszechnie zakładało się, że muchy plujki nie latają w ciemności, ale brak światła nie wystarczał, żeby odstraszyć te wytrwałe owady. – To prawdopodobnie powłoczki po plujkach burczało. Jeśli jest za ciemno na latanie, to po prostu podpełzają do ciała.

      – Urocza wizja – powiedział Whelan, krzywiąc twarz w grymasie.

      Ward zerknęła na niego z irytacją.

      – Ale skąd muchy, skoro ciało uległo mumifikacji? To by ich nie zniechęciło?

      – Nie, jeśli wcześniej doszło do rozkładu – wyjaśniłem. – Po plamach na odzieży widać, że najpierw ciało zaczęło gnić, dopiero potem wyschło. Muchom więcej nie trzeba.

      Plujkowate potrafią wywęszyć gnijące szczątki z odległości ponad kilometra, namierzyć cel i złożyć jaja w oczach, nosie i wszelkich innych dostępnych otworach. Choć brak śladów krwi na ubraniach kobiety sugerował, że raczej nie odniosła poważnych obrażeń, wystarczyłaby nawet mała ranka, żeby przyciągnąć muchy. Nawigacja po strychu zajęła im pewnie trochę czasu, ale i tak zaczęły składać jaja na długo przed przybyciem pierwszego szczura. Po wykluciu żarłoczne larwy zaczęły się żywić martwą tkanką, powiększając pierwotną ranę, a następnie powtarzały cykl reprodukcyjny aż do momentu mumifikacji ciała, które następnie porzuciły.

      Ward nadal marszczyła brwi.

      – Czyli twierdzicie, że zabito ją gdzie indziej, a potem przyniesiono tutaj?

      – Niekoniecznie. – Zerknąłem na Conrada, na wypadek gdyby chciał odpowiedzieć. Patolog jednak znów zajął się dokładnymi oględzinami zwłok. – Gdziekolwiek zwłoki leżały wcześniej, musiało to być w warunkach niemal identycznych z tymi tutaj. Sucho, dobry przewiew i wysoka temperatura, żeby szybko rozpoczął się proces mumifikacji. To dość wyśrubowane wymogi.

      – Myśli pan, że leżała tu od początku, tylko przeniesiono ją z innej części strychu? – spytała Ward.

      – Na podstawie tego, co tu widzę, mogę stwierdzić, że to możliwe.

      – To absurd – zirytował się Whelan. – Jaki w tym sens? Jeśli ktoś się martwił, że ciało zostanie znalezione, to czemu nie przeniósł go gdzie indziej? I po co czekać z przenosinami do mumifikacji?

      – Nie wiem – przyznałem. – Ale tak czy inaczej uważam, że powinniście przeszukać cały strych pod kątem powłok poczwarek.

      – Dobra, sprawdzimy. – Ward nie odrywała wzroku od patologa. Nie zwracał najmniejszej uwagi na naszą rozmowę, pochylał się do przodu nad splecionymi dłońmi denatki. – Znalazł pan coś jeszcze, profesorze?

      – Opuszki palców są znacznie uszkodzone. Częściowo może to być robota gryzoni, ale wydaje mi się, że nie tylko.

      – Mogę zerknąć? – poprosiłem.

      Odsunął się, żebym mógł się zbliżyć. Ze względu na stan, w jakim znajdowały się zwłoki, trudno było ocenić, które urazy nastąpiły przed śmiercią, a które po niej. Kawałki wyschniętych palców zostały obgryzione przez ostre ząbki, a paznokcie zaczęły odpadać na etapie początkowego rozkładu. Jednak same opuszki palców wyglądały na poszarpane, paznokcie zaś były połamane i rozwarstwione, a jednego w ogóle brakowało.

      – Wydaje mi się, że nie można tego zrzucić na szczury. Sądzę, że przynajmniej części dokonano jeszcze za jej życia – powiedziałem.

      – Macie na myśli tortury?

      – Uparcie zadaje pani pytania, na które nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć – odparł kąśliwie Conrad. Podniósł się z klęczek, strzeliło mu w kolanach. – Mnie już wystarczy. Po zabezpieczeniu dłoni proszę przetransportować ciało do kostnicy. Można chyba spokojnie stwierdzić…

      Urwał, bo w tym momencie jakiś cień śmignął nam nad głowami z trzepotliwym odgłosem, przypominającym szybkie kartkowanie książki. Lot nietoperza trwał może sekundę, ale zdążył wystraszyć patologa. Conrad zatoczył się do tyłu i zestąpił z prowizorycznego chodnika, gwałtownie wymachując rękami. Jego stopa z suchym trzaskiem przebiła się przez cienki sufit, a kilka warstw brudnego materiału izolacyjnego wzbiło w powietrze tumany kurzu. Whelan zdołał złapać go za nadgarstek, zanim poleciał do tyłu, i przez ułamek sekundy wydawało mi się, że go utrzyma i wszystko skończy się dobrze.

      A potem, przy akompaniamencie huku walących się belek i fragmentów tynku, Conrad zniknął – a wraz z nim cały kawał podłogi strychu znajdujący się pod jego stopą.

      Cofnąć się! Wszyscy do tyłu! – wrzasnęła, krztusząc się, Ward.

      W powietrzu unosiły się tumany kurzu i błyszczących drobinek wełny szklanej. Wszyscy zanosiliśmy się kaszlem, papierowe maseczki nie zapewniały adekwatnej ochrony przed gęstymi oparami. Z uczuciem piasku w oczach spojrzałem w dziurę ziejącą w podłodze. Jeden z reflektorów spadł razem z metalową płytką i teraz leżał obok niej, posyłając snop światła w ciemność na dole.

      – Do pana też mówię – dodała Ward, stając obok mnie. Po rozłożonych płytkach zbliżyła się ostrożnie do dziury. Z krawędzi zwisały podarte pasma materiału izolacyjnego, zaczepione na ostrych końcach połamanych legarów sterczących jak oszczepy.

      – Panie profesorze! Nic się panu nie stało? – zawołała.

      Bez odzewu. Wiktoriański budynek miał tak wysokie sufity, że upadek groził połamaniem kości, zwłaszcza jeśli spadało się z belkami stropowymi i metalowymi płytami.

      – Nie stójcie tu jak kołki, lećcie na dół zobaczyć, co z nim! – warknęła Ward do policjantów stojących najbliżej wyjścia ze strychu.

      – Legary pewnie przegniły – stwierdził Whelan, kiedy funkcjonariusze pośpieszyli spełnić polecenie. – Powinna pani…

      Pokiwała głową, niechętnie odsuwając się od dziury.

      – Dobra, wszyscy won! Powoli, spokojnie, gęsiego, w dużych odstępach. No już, ruchy!

      Pokasłując, przemieściliśmy się nierównym rządkiem po metalowych płytkach. Uginały się i prostowały gwałtownie pod naszymi stopami, więc poczułem ulgę, kiedy dotarłem do drabiny. Schodząc z gorącego, dusznego strychu, czułem się tak, jakbym zanurzał się w chłodnej wodzie. Ward i Whelan byli ostatni. Nadkomisarz zsunęła się szybko po drabinie, a za nią zeskoczył jej podwładny.

      – Wezwijcie tutaj sanitariuszy, ale już! – zarządziła, przepychając się przez tłum kombinezonów skupionych wokół drabiny. Rozejrzała się za policjantami, których wysłała na pomoc patologowi. – Gdzie Greggs i Patel, do jasnej cholery?

      Kawałek dalej na długim szpitalnym korytarzu coś się działo. Z drzwi do jednego z oddziałów wynurzyła się młoda policjantka z latarką i znękanym wyrazem twarzy.

      – Jestem, proszę pani.

      Ward zignorowała podsuniętą przez kogoś