życie nakładało się na nowe, nie trwało ono długo. Przez cały weekend włóczyliśmy się po lasach i polach Cotswolds, przesiadywaliśmy w pubach, nieśpiesznie jedząc obiad, i spędzaliśmy leniwie długie letnie wieczory. Były to pod każdym względem sielankowe dni.
Jeśli nie liczyć tego koszmaru.
Za moimi plecami woda zaczęła bulgotać, wypełniając kuchnię aromatem kawy. Zdjąłem kawiarkę z kuchenki i właśnie rozlewałem napój do dwóch kubków, kiedy usłyszałem ciężkie kroki na skrzypiących schodach. Nie musiałem się nawet odwracać, domyśliłem się, że to Jason.
– Cześć – powiedział, wtaczając się do kuchni jeszcze wyraźnie zaspany, wymięty i rozczochrany. – Wcześnie wstałeś.
– Chciałem się napić kawy. Mam nadzieję, że to nie problem.
– Nie ma sprawy, o ile dla mnie też wystarczy.
Klapnął na taboret przy wyspie kuchennej i bez większego zapału spróbował ciaśniej owinąć szlafrok frotté na swojej pękatej sylwetce, ale szybko dał sobie spokój. Z wycięcia szlafroka kipiały ciemne włosy, które pięły się z torsu po szyi aż do linii zarostu. Twarz porośnięta rzadką szczeciną i łysiejąca głowa zdawały się należeć do innego ciała.
Z pomrukiem wdzięczności przyjął ode mnie kubek z kawą. Poznaliśmy się jako studenci medycyny, w dawnych czasach, zanim życie skierowało mnie na zupełnie inną drogę. Wybrałem krętą ścieżkę kariery antropologa sądowego, Jason zaś został wziętym chirurgiem ortopedą, który mógł sobie pozwolić na dom na wsi w Cotswolds. Już w młodości nie należał do rannych ptaszków, a przez lata nic się w tym względzie nie zmieniło. Na pewno nie pomogło mu też wino wypite poprzedniego wieczoru.
Napił się kawy i aż go wykrzywiło.
– Pewnie nie masz żadnego sposobu na kaca?
– Mniej pić.
– Bardzo śmieszne. – Ostrożnie pociągnął mniejszy łyk z kubka. – Kiedy musicie się zbierać?
– Dopiero po południu.
Przyjechaliśmy moim „nowym” samochodem – używaną, ale porządną terenówką – a do Londynu mogliśmy wrócić nawet wieczorem. Jednak przypomnienie, że weekend zbliża się ku końcowi, a także myśl o następnym dniu sprawiły, że zakłuło mnie w sercu.
– O której Rachel ma jutro lot? – zapytał Jason, jakby czytał mi w myślach.
– Przed południem.
Przyjrzał mi się uważnie.
– Wszystko w porządku?
– Jasne.
– To tylko parę miesięcy. Nic takiego.
– Wiem.
Jeszcze przez chwilę przyglądał mi się z namysłem, ale nie podjął wątku. Z grymasem bólu na twarzy podszedł do szafki i wyciągnął pudełko paracetamolu. Mięsistymi paluchami zgrabnie wycisnął z blistra dwie tabletki.
– Jezu, ale mnie łeb napierdala – powiedział, odkręcając butelkę wody mineralnej z lodówki. Popił tabletki i łypnął na mnie spode łba. – Nie zaczynaj.
– Nic nie mówię.
– Nie musisz. – Kiwnął ponaglająco ręką. – No dalej, wyrzuć to z siebie.
– Po co? Przecież to wszystko wiesz, nie powiem ci nic nowego.
Już w czasach studenckich Jason miał ogromny apetyt, nie tylko na jedzenie. Teraz jednak osiągnął wiek, w którym nieumiarkowanie zaczęło dawać o sobie znać. Zawsze mocno zbudowany, w ostatnim czasie jeszcze bardziej przytył, a rysy twarzy zaczęły się rozmywać w opuchliźnie pasującej do niezdrowego kolorytu cery. Jednak dopiero niedawno odnowiliśmy przyjaźń po wieloletniej przerwie, więc czułem, że nie wypada mi wprost poruszyć tego tematu, jak zrobiłbym dawniej. Ulżyło mi, że sam o tym wspomniał.
– Mam ostatnio dużo stresu w pracy. – Wzruszył ramionami, gapiąc się w okno. – Cięcia budżetowe, rosnące kolejki. Straszny bajzel. Czasem sobie myślę, że dobrze zrobiłeś, wykręciłeś się w samą porę.
Znacząco rozejrzałem się po pięknie urządzonej kuchni.
– Tobie też nie najgorzej się powodzi.
– Wiesz, o co mi chodzi. No ale nieważne, grunt, że może i trochę sobie ostatnio dogadzam, ale przecież nie wciągam koki ani nic takiego.
– To na pewno dobra wiadomość dla twoich pacjentów.
– Moi przynajmniej jeszcze żyją.
Cięta riposta wyraźnie poprawiła mu humor. Gładząc się po brzuchu, ruszył do lodówki.
– Może kanapkę z bekonem?
Wyjechaliśmy z Rachel po obiedzie. Jason zrobił niedzielną pieczeń, skwierczące żeberka wołowe, w których przyrządzenie włożył dużo serca, a na deser była beza autorstwa Anji. Nalegała, żebyśmy zabrali trochę do domu, razem z grubymi plastrami pieczonego mięsa.
– Nie będziesz musiał robić zakupów – przekonywała, kiedy próbowałem odmówić. – Już ja cię znam. Jak tylko Rachel wyjedzie, albo zapomnisz o jedzeniu, albo będziesz się zadowalał tym, co akurat znajdziesz w lodówce. Nie można żyć o samych omletach.
– Wcale nie żyję o omletach – powiedziałem, ale nawet dla mnie zabrzmiało to niezbyt przekonująco.
– W takim razie nie powinieneś mieć nic przeciwko zabraniu małego co nieco, prawda? – zapytała Anja z uśmiechem.
Podróż powrotna do Londynu upłynęła nam w milczeniu. Był piękny wieczór, pola Cotswolds mieniły się zielenią i złotem, drzewa zaczynały przybierać rdzawy odcień zwiastujący nadchodzącą jesień. Jednak widmo jutrzejszego wyjazdu Rachel unosiło się między nami, psując atmosferę w samochodzie.
– To tylko trzy miesiące – powiedziała nagle Rachel, jakby kontynuowała niewypowiedziany dialog. – A Grecja jest całkiem blisko.
– Wiem.
Wcale nie tak blisko, ale wiedziałem, do czego pije. Wcześniej tego lata odrzuciła propozycję wyjazdu do Australii, gdzie mogłaby rozwijać swoją karierę oceanografki, więc nie miałem prawa narzekać na krótki wyjazd badawczy na Morze Egejskie.
– Lot trwa tylko cztery godziny. Mógłbyś mnie odwiedzić, może nawet zostać na dłużej.
– Wszystko w porządku, Rachel. Naprawdę. – Już uzgodniliśmy, że lepiej jej będzie skupić się całkowicie na nowej pracy. – Taki masz zawód, musisz jechać. Zobaczymy się niedługo.
– Wiem. Ale jest mi teraz strasznie ciężko.
Mnie też było ciężko. Domyślałem się, że to właśnie dlatego Jason i Anja (prawdopodobnie głównie Anja) zaprosili nas na weekend – żebyśmy czymś się zajęli i nie myśleli o wyjeździe Rachel.
Teraz jednak nie dało się już od tego uciec. Rachel przejrzała ubogą kolekcję płyt, które woziłem w samochodzie.
– Może to? The Cat Jimmy’ego Smitha?
– Może coś innego.
Rachel się poddała i włączyła radio. Już do końca podróży zamiast ciszy towarzyszyła nam nastawiona cicho audycja o hodowli alpak. Pola ustąpiły zabudowaniom rozlanych przedmieść, a wkrótce miejskim budowlom z betonu i cegły. Odruchowo chciałem się skierować do mojego starego mieszkania we wschodnim Londynie, ale się zreflektowałem. Nie mieszkałem tam już niemal od początku lata, ale ciągle dziwnie mi było jechać gdzie indziej.
Skręciłem w cichą ulicę wysadzaną drzewami. Minąłem białe georgiańskie domy w zadrzewionych ogródkach i pojechałem dalej,