żadnych działań ofensywnych. Zezwalam jedynie na użycie systemów obronnych, a i to wyłącznie w przypadku realnego zagrożenia. Żadnych tarcz kinetycznych, stawiania pól minowych, czy też otwierania ognia osłonowego. Zanotował pan?
– Tak, admirale.
Rysik Tsugawy śmigał po ekraniku terminala z zawrotną prędkością, kreśląc zgrabne krzaczki pisma kana2, które następnie konwertowane były przez system tłumaczący na język angielski i przesyłane na poszczególne okręty.
– Rozumiem, że „Ukulele” zostaje wykreślony z ewidencji? – spytał w pewnym momencie komandor, podnosząc wzrok. Jego skośne oczy zamieniły się w szparki, na prawym policzku drgał nerwowo mięsień.
– Niestety tak… – westchnął Krawczenko. – Niemniej daję panu oficerskie słowo, że drogo nam za ten okręt zapłacą. Już moja w tym głowa. A tymczasem, komandorze, koniec pańskiej wachty. Proszę ściągnąć tutaj łącznościowców.
Tsugawa skłonił głowę, po czym zebrał rzeczy i ruszył w kierunku wyjścia.
– I proszę jak najszybciej opracować notę protestacyjną. Kapsuła musi zostać wystrzelona, zanim przelecimy przez Fałdę! – zawołał za nim admirał.
Po kilku minutach na czterech fotelach ustawionych wokół konsoli stanowiska łączności siedział już komplet operatorów. Migające dotychczas nielicznymi tylko diodami panele systemów nadawczo-odbiorczych rozjarzały się stopniowo coraz większą ich ilością, w miarę jak radiowcy uruchamiali kolejne moduły i aktywowali kanały łączności, które niczym pajęcza sieć miały od tego momentu spinać ze sobą poszczególne okręty zgrupowania.
Gdy ostatni z paneli rozbłysnął kompletem sygnalizatorów, na terminalu Krawczenki pojawił się tak długo wyczekiwany komunikat o starcie automatycznego systemu harmonizacji łańcucha dowodzenia, czyli nieludzko wręcz skomplikowanego algorytmu, opracowanego na podstawie zaawansowanego oprogramowania pozyskanego ze zdobycznych skuńskich sond przechwytujących.
Od tego momentu każdy wydany przez głównodowodzącego rozkaz miał być odpowiednio identyfikowany przez koordynującą system sztuczną inteligencję, konwertowany na odpowiadające jego treści komendy i polecenia, a następnie wysyłany drogą radiową do właściwych adresatów w czasie rzeczywistym, z pominięciem oficjalnych kanałów łączności.
– Panie admirale, ta mniejsza jednostka ostrzelała „Ukulele” – poinformował grobowym głosem kanonier.
Krawczenko oparł głowę o zagłówek i przymknął oczy.
– Zapłacą za to – powiedział półgłosem. – Mamy jeszcze podgląd? – spytał, nie otwierając oczu.
– Jest sygnał z orbitera – odpowiedział strzelec. – Trzydziestosekundowe opóźnienie.
– Na główny ekran! – polecił Krawczenko. – A wy ustalcie mi lokalizację, z której nadawała ta gnida, McReady! – zwrócił się do łącznościowców. – Chcę mieć dokładne namiary i w miarę możliwości skan całej lokacji. W razie potrzeby przeczeszcie rejon teleskopem kwantowym. Nie daruję mu tego! – wycedził już nieco ciszej.
– Tak jest! – zasalutował siedzący najbliżej operator. Pozostała trójka w pośpiechu podłączała do gniazd przenośne sterowniki anten namiarowych, by móc na bieżąco korygować ustawienie wielkich czasz odbiorczych, zamontowanych na bocznych płetwach krążownika.
Tymczasem na głównym ekranie pojawił się obraz zdemolowanego „Ukulele”. Do niedawna jeszcze smukła, rekinia sylwetka okrętu była teraz zdeformowana, pozbawiona płetw, zarówno mniejszych bocznych, jak i najdłuższej dolnej. Pozostały po nich jedynie sterczące z kadłuba resztki kratownic i strzępy powyginanej, rozdartej eksplozjami tytanowej blachy. Wyloty dysz napędu głównego zamieniły się w wielkie, mroczne studnie o poszarpanych krawędziach, z których wypływały w przestrzeń kłęby dymu i snopy iskier, szybko gasnących w próżni.
Na oczach wstrząśniętego Krawczenki od kadłuba krążownika oddzieliła się w chmurze odłamków jego dziobowa część i koziołkując, z wolna odpłynęła w pustkę. Ścigały ją trzy rakiety, manewrujące zwinnie wśród warkocza szczątków.
– Skurwysyny… – wyszeptał admirał, widząc, jak z wyrzutni atakującego krążownik kulistego okrętu startują kolejne pociski i mkną do celu, by po chwili ugodzić i tak już śmiertelnie ranny okręt prosto w śródokręcie. – Wyłączyć to! – warknął do kanoniera.
Nim ekran pociemniał, zdążył jeszcze zauważyć jaskrawobiały punkcik wystrzelony gdzieś spod brzucha krążownika i trafiający we wrogi okręt. Konająca jednostka ostatnim zrywem zdołała ukąsić swojego oprawcę.
– Haubica plazmowa – odezwał się kanonier, który również to zauważył. – Uruchomił się któryś z systemów automatycznego prowadzenia ognia, innej możliwości nie widzę.
– I bardzo dobrze – skwitował Krawczenko. – Szkoda, że nie zadziałało ich więcej.
– Panie admirale, zlokalizowaliśmy nadajnik, z którego wyemitowane zostały wezwania do zatrzymania się i z którego łączył się z nami konstabl McReady – oznajmił łącznościowiec i dodał: – Jest całkiem niedaleko.
Admirał odwrócił się z fotelem w jego stronę.
– Gdzie? – zapytał matowym głosem.
– Chwileczkę… – Mężczyzna przełączył coś na pulpicie, a następnie wskazał na główny wyświetlacz.
– Kwadrant trzeci, lewa górna ćwiartka. Obiekt numer sześć – powiedział, powiększając odpowiedni fragment ekranu.
– Typ instalacji? – Krawczenko podniósł się ze swego miejsca, wyszedł na środek pomieszczenia i stanął przed wyświetlaczem.
– Przesyłam współrzędne do sekcji nawigacyjnej – poinformował łącznościowiec.
– Dane przyjęte – zameldował ze swojego stanowiska szef astronawigacji. – Uruchamiam system skanujący.
Gdzieś z boku rozległo się miarowe popiskiwanie sygnalizatora lidarów dalekiego zasięgu.
– Sumaryczne opóźnienie wiązki zwrotnej, plus dwadzieścia sekund.
Czekając na wyniki skanowania, Krawczenko sięgnął do kieszonki uniformu i wyjął z niej zmiętą i wyraźnie uszczuploną paczkę papierosów, po czym ignorując pełne dezaprobaty spojrzenia siedzących nieopodal nawigatorów, zaciągnął się głęboko szczypiącym w gardło, gorzkawym dymem. Na mostku natychmiast zaszumiały wiatraki oddymiaczy, a na jego własnym pulpicie zapaliła się lampka alarmu pożarowego. To również Krawczenko zignorował, tak samo jak nie zwrócił uwagi na stadko miniaturowych botów sanitarnych, które wyroiły się u jego stóp, by zbierać opadające na posadzkę drobinki popiołu.
– Jest specyfikacja – oznajmił szef nawigacji. – Placówka stacjonarna, jeden moduł mieszkalny, dwa techniczne, łączna kubatura tysiąc pięćset metrów sześciennych, liczone na podstawie zewnętrznych obrysów. Szacowana masa trzysta pięćdziesiąt ton, nie licząc zewnętrznych zbiorników paliwa.
Na ekranie pojawił się schemat stacji. Konstrukcja składała się z trzech ułożonych w kształcie gwiazdy sześciokątnych modułów, rotujących wokół kulistego, najeżonego wypustkami anten i czujników środka. Wszystkie trzy moduły połączone były plątaniną przewodów i kratownic, przypominającą pajęczą sieć.
– Dwa impulsowe silniki korekcyjne – kontynuował tymczasem nawigator. – Centralna piasta obracana jest