czerni.
Nie przerywając pracy, mężczyzna wskazał głową w stronę piętrzącego się w drugim końcu hali stosu metalowych zasobników, do którego jakiś automat właśnie dokładał kolejny pojemnik. U podstawy składowiska, ustawiony na ukośnym rusztowaniu, obracał się taśmociąg. Jego karbowany pas transmisyjny znikał w ciemnym, kwadratowym otworze w ścianie. Przy taśmociągu, pod stalowym daszkiem osłaniającym panel sterowania kulił się technik, obserwujący wyświetlacz maszyny.
Wejście do śluzy znajdowało się kilka metrów dalej, tuż obok okrągłego wlotu kanału wentylacyjnego. Stało przy nim dwóch ludzi, jeden w skafandrze próżniowym, drugi tylko w lekkim, polowym uniformie, z przewieszoną przez ramię staromodną brezentową torbą.
Ian natychmiast rozpoznał porucznika Mossa. Bacząc, by nie dostać się pod koła któregoś z wózków transportowych, szybko pokonał labirynt kontenerów i skrzyń.
– Dobrze pana widzieć, pułkowniku. – Oficer uśmiechnął się na jego widok. – Właśnie kończymy załadunek kinetyków.
Wskazał piramidkę skrzynek. Na zatrzymanym chwilowo taśmociągu stały już następne zasobniki z amunicją.
– Obecny tutaj sierżant Marlow i jego drużyna – Moss poklepał przyjacielsko po ramieniu mężczyznę w skafandrze, a następnie zatoczył ręką krąg – zamontowali na pańskim okręcie kilka udogodnień i, co najważniejsze, doprowadzili do porządku poszycie modułów torpedowych.
– Udogodnień? – Ian spojrzał na mechanika.
– Jakie tam udogodnienia… – machnął ręką Marlow, choć w jego głosie dało się wyczuć nutkę dumy z dobrze wykonanej pracy. – Wgraliśmy nowy soft, przeczyściliśmy komponenty systemu podtrzymywania życia, doprowadziliśmy też do porządku główny przedział torpedowy. Wie pan, że były w nim dwie torpedy, do tego uzbrojone?
– Co?! – Ian wytrzeszczył oczy. Po plecach przeszły mu ciarki. Przypomniał sobie pokryte warstewką kurzu i rdzy metalowe tuleje, o które obijał się jego pojemnik podróżny, gdy startowali ze skazanego na zagładę habitatu.
– Tkwiły sobie w bocznych podajnikach. Gdyby w przedziale działały czujniki masy, rozpyliłoby was na atomy w momencie uruchomienia głównego silnika.
– Matko Ziemio… – jęknął Moss.
– Nie wiem, kto i skąd wytrzasnął ten okręcik, ale na pana miejscu skopałbym mu solidnie tyłek, a potem wysłał na kilkumiesięczny kurs doszkalający – stwierdził z niesmakiem sierżant.
– Najlepiej na którąś ze stacji demontażowych w pasie asteroid – dodał Moss.
– Hmm… – Ian zmarszczył brwi. – Wiem, kto inwentaryzował tę krypę, i możecie być pewni, że przy pierwszej okazji przeprowadzę z nim stosowną pogadankę.
Za jego plecami rozległ się głośny brzęk – na pasie transmisyjnym wylądowała kaseta z przeciwpancernymi fleszetami.
– Chce pan zobaczyć swoją brykę? – zapytał Marlow, wskazując na wbudowany w ścianę pulpit sterowania śluzą, którego częścią był ekran. – Przełączę na widok z kamer.
Podszedł do konsoli i obrócił przełącznik.
Na monitorze pojawił się podświetlony przez reflektory pozycyjne spód krążownika oraz fragment jego opancerzonej pionowej płetwy, stanowiącej rusztowanie dla dolnego silnika manewrowego. To właśnie do podstawy płetwy, a konkretniej wielkich haków przyśrubowanych do masywnych tytanowych płyt, przycumowany był torpedowiec.
Czterdziestometrowej długości kadłub, wyglądający trochę jak zlepek metalowych sześcianów, połączony był z burtą krążownika dwoma szerokimi tulejami oraz niezliczoną ilością kabli i przewodów, których sploty znikały w szczelinach serwisowych między klapami poszycia krążownika.
Wokół torpedowca unosiły się na linkach asekuracyjnych wygaszone już automaty naprawcze.
– Uzupełniliśmy ubytki pancerza reaktywnego – powiedział Marlow, wskazując dłonią w rękawicy środkowy, największy moduł torpedowca, na którego ścianach widniała nieregularna mozaika błyszczących nowością płytek. – W środku również wszystko lśni. No, prawie wszystko. W jednej z komór amunicyjnych zainstalowaliśmy moduł sanitarny i automat kuchenny, całkiem przyzwoicie zaopatrzony – dodał z dumą.
Wpatrzony w ekran Ian uśmiechnął się z aprobatą, przypomniawszy sobie płaty rdzy i fragmenty zaczepów, które jeszcze niedawno posypały mu się na głowę, gdy po raz pierwszy otwierał właz do przedziału torpedowego, oraz smętne pozostałości po wyposażeniu modułu socjalnego.
– Gotów, pułkowniku? – Moss położył dłoń na dźwigni otwierania śluzy.
– Oczywiście. – Ian obmacał się po kieszeniach kombinezonu, sprawdzając, czy ma przy sobie najpotrzebniejsze drobiazgi. Misja, którą zlecił mu komandor, nie należała do skomplikowanych ani specjalnie czasochłonnych, dlatego też większość swoich rzeczy zdecydował się pozostawić na krążowniku.
Drzwi śluzy otworzyły się bezszelestnie, z oświetlonego ostrym blaskiem lamp ultrafioletowych wnętrza buchnęło zimne powietrze i kłęby przesyconej środkami chemicznymi pary dekontaminacyjnej, które po kilku chwilach zostały wchłonięte przez wentylatory, umieszczone po obu stronach wejścia.
– A cóż to za nowe zwyczaje? – zdziwił się Ian, robiąc krok do tyłu, by uniknąć kontaktu z wirującym oparem. Porucznik Moss też się wycofał.
– Radiacja – wyjaśnił Marlow, opuszczając przesłonę hełmu. Na jej lustrzanej powierzchni natychmiast osiadły kropelki rosy. – Epsilon Eridani ma coraz większą czkawkę, swoje dołożyła też anihilacja habitatu i rdzenia napędowego Oumuamua. W całym sektorze aż skwierczy od wysokoenergetycznych cząstek – powiedział przytłumionym głosem.
– Czyli konieczny będzie skafander? – skrzywił się Ian. Lot mógł potrwać nawet kilkanaście godzin, wystarczająco długo, by dały o sobie znać potrzeby fizjologiczne, a on nienawidził tych wszystkich rurek wtykanych w otwory ciała.
– Niestety. PF-2 nie posiada emiterów elektromagnetycznych ani ekranów antyradiacyjnych – odrzekł Marlow.
– Po cholerę mi zatem sanitariat? – burknął Ian z kwaśną miną.
– Oczywiście może pan zdjąć skafander, gdy zajdzie taka… hmm… potrzeba. – Marlow wzruszył ramionami. – Tylko że potem nie obejdzie się bez solidnej kuracji odnawiającej.
– Jakie natężenie? – spytał Ian.
– Pięć sivertów – poinformował sierżant, spoglądając na wskazania wszytego w rękaw kombinezonu miernika.
– Da się przeżyć.
– Pięć na godzinę.
– Bywało gorzej.
– Ale to tutaj, pułkowniku. Przy śluzie.
– Dopiero teraz to mówisz?! – Jako pierwszy zareagował Moss, jak oparzony odskakując i niemal przewracając się o jedną ze skrzyń.
– Spokojnie, poruczniku, to tylko emisja ze śluzy – roześmiał się Marlow. Podszedł do wejścia i wskazał stojący w kącie pomieszczenia stojak ze skafandrami. – Będzie pan musiał szybko wskoczyć w te ciuchy, bo w łączniku jest jeszcze gorzej – powiedział do Iana. – Oczywiście na pokładzie można się będzie od czasu do czasu, że tak powiem, rozpancerzyć, niemniej proszę z tym uważać. Bardzo uważać – podkreślił. – Ekspozycja okrętu na promieniowanie trwa już od jakiegoś czasu, więc nawet gdy opuści