mostku zrobiło się prawie ciemno. Jedynym źródłem światła była poświata głównego i pomniejszych wyświetlaczy, które nie zostały wygaszone podczas gromadzenia rezerwy mocy. Bezszelestnie zamknęły się osłony wizjera dziobowego.
– Sekwencja pulsacyjna, impuls pierwszy – oznajmił mechanicznym głosem automat.
Ledwie przebrzmiało echo komunikatu, okrętem szarpnęło. Na kilka sekund znikło ciążenie, jęknęły pochłaniacze energii kinetycznej.
Krawczenko, wtłoczony przyspieszeniem w twardy fotel, z całej siły zacisnął szczęki, żeby nie wrzasnąć z bólu. Pozbawiony autoregulacji i ochronnej pianki stelaż oparcia wpił mu się plecy, coś kanciastego wcisnęło w prawe biodro, krawędź siedziska wbiła się pod kolana, nieomal miażdżąc łydki. Konstrukcja fotela zatrzeszczała niebezpiecznie, puściła jedna ze sprzączek uprzęży.
Po jakimś czasie nacisk zelżał. Korzystając z chwili wytchnienia, admirał wyprostował się na tyle, na ile pozwoliły pasy bezpieczeństwa. Krzywiąc się z bólu, sięgnął do konsoli i uruchomił podręczny ekran taktyczny. Ku jego rozczarowaniu wyświetlacz pozostał jednolicie czarny, nie pojawiło się nawet drzewko poleceń.
– Sekwencja pulsacyjna, impuls drugi za dwadzieścia sekund – oznajmił beznamiętnie system bezpieczeństwa.
– Komandorze, proszę dać na ekran główny transmisję z orbiterów „Ukulele” – wystękał admirał, sięgając jednocześnie dłonią za plecy, by sprawdzić, co dźgnęło go w nerkę. Winowajcą okazał się poluzowany wkręt z zaokrąglonym łepkiem. Krawczenko dokręcił go palcami, ciesząc się w duchu, że konstruktorom siedzenia nie przyszło do głowy, by do usztywnienia stelaża użyć śrub ze spiczastymi główkami.
– Sekwencja pulsacyjna, impuls drugi za dziesięć sekund.
Zajmujący niemal połowę przedniej ściany mostka ekran, większy nawet od tego znajdującego się poniżej dziobowej szczeliny obserwacyjnej, rozjarzył się znajomą zielenią, która po chwili przeszła w ziarnistą szarość, a następnie w głęboką czerń. Na jej tle ukazała się nieco zdeformowana, ale wciąż smukła sylwetka uszkodzonego krążownika.
– Sekwencja pulsacyjna, impuls drugi.
Tym razem Krawczenko nie dał się zaskoczyć wyzwolonym przez przyspieszenie siłom. W momencie, gdy okręt znowu zadygotał, targnięty gargantuiczną energią ukierunkowanej eksplozji nuklearnej, admirał chwycił dłońmi za podłokietniki i wyprostował nogi w kolanach. Gdy przeciążenie znowu przygniotło go do fotela, poczuł już tylko typowy dla takich sytuacji dyskomfort.
Podczas kolejnych półminutowych interwałów między pulsacjami uważnie obserwował ekran, na którym nieprzerwanie wyświetlał się obraz dryfującego „Ukulele” i lecącego tuż za nim kulistego okrętu. Na szczęście moloch, od którego odłączył się mniejszy element, jeszcze nie przyśpieszył, w dalszym ciągu sunął równolegle do uszkodzonego krążownika, w odległości niecałych dwudziestu kilometrów.
Dystans pomiędzy zgrupowaniem a wielkim pancernikiem stale się zwiększał i po ostatnim, piątym impulsie wynosił już niemal cztery miliony kilometrów. Do krawędzi Fałdy i strzegących jej instalacji pozostało ich niespełna sześćdziesiąt milionów.
– Sekwencja pulsacyjna zakończona – obwieścił w końcu system.
Lampy pojaśniały, ucichł wszechobecny jęk pochłaniaczy energii kinetycznej, dziesiątki gigawatów energii spłynęły do zapasowych ogniw, aby zasilić systemy, które nie czerpały mocy bezpośrednio z układu napędowego „Pandemonium”.
Krawczenko podniósł się, schylił i ignorując ostrzegawcze dźgnięcie w krzyżu, rozmasował obolałe łydki.
– Skąd pan wiedział, że nie będą nas gonić? – usłyszał nad sobą przytłumiony głos artylerzysty.
Admirał wyprostował się i popatrzył na kokon sensoryczny. Spomiędzy fałd tkaniny wyłoniły się najpierw okablowane dłonie operatora, potem ramiona. Chwilę później kokon otworzył się niczym kwiat, uwalniając oklejoną setkami czujników postać w obcisłym kombinezonie i baniastym, nieprzezroczystym hełmie.
– Ależ będą gonić, sierżancie – odrzekł Krawczenko, odsuwając się na bok, by operator mógł bezpiecznie zeskoczyć z kołyski na podest. – Ruszą za nami z kopyta, gdy tylko otrzymają takie polecenie z centrali. Tyle że chwilę to potrwa.
– Nie rozumiem? – Kanonier ściągnął z głowy hełm i położył go ostrożnie na podwyższeniu. Na jego wygolonej czaszce perliły się krople potu. Na skroniach i nad czołem widać było odciśnięte na skórze okrągłe ślady po przyssawkach przekaźników psychosensorycznych, za pośrednictwem których komunikował się z inteligencją zawiadującą systemami bojowymi.
– Mieli nas przechwycić i eskortować, co też uczynili. Gdybyśmy spróbowali ucieczki, najprawdopodobniej wywiązałaby się walka – wyjaśnił Krawczenko. – Ponieważ jednak grzecznie na nich zaczekaliśmy, mało tego, pozwoliliśmy im podlecieć do swojego największego okrętu, uznali, że dalej sprawy potoczą się już bezproblemowo. Rutyna, sierżancie. W tym fachu największym wrogiem człowieka jest rutyna. A teraz mają zgryz, bo aby ruszyć za nami, musieliby pozostawić „Ukulele” bez nadzoru.
– Przecież pilnuje go ten mniejszy…
– Owszem, pilnuje – zgodził się admirał. Widząc konsternację na twarzy artylerzysty, uśmiechnął się krzywo. – I będzie pilnował, zaś ten cały „Dragon” zacznie nas ścigać, ale… – uśmiechnął się nieco szerzej – ale dopiero wówczas, gdy jego dowódca otrzyma jasne wytyczne. Biurokracja, sierżancie, to broń obosieczna. Teraz pan rozumie?
– Tak, panie admirale – potwierdził kanonier. Na jego wymizerowanym, bladym obliczu również pojawił się uśmiech. Z zawodową wprawą oswabadzał się z czujników i przewodów, które następnie układał starannie obok hełmu, żeby zmiennikowi łatwiej było podłączyć je do gniazd w kokonie.
– Panie admirale, konstabl McReady na linii. Chce z panem rozmawiać – odezwał się łącznościowiec. – Przełączyć na pana terminal? – spytał, wskazując na pulpit dowódcy, za którym wciąż jeszcze siedział komandor Tsugawa.
– Przełączcie. – Krawczenko bez pośpiechu podszedł do głównego pulpitu. – Spokojnie, komandorze. – Położył rękę na ramieniu Tsugawy, gdy ten zaczął się podnosić, by zrobić mu miejsce. – Proszę się wylogować i zebrać swoje szpargały. Nie pali się. – Mrugnął porozumiewawczo.
Tsugawa, który od razu zrozumiał, że od tego momentu będą już tylko grać na czas, posłusznie usiadł z powrotem za pulpitem, otworzył niewielkie etui i zaczął doń wkładać dyski z danymi, kompletnie ignorując natarczywe brzęczenie sygnalizatora transmisji przychodzących, które dobiegało z umieszczonego w blacie konsoli głośniczka, i nie zwracając uwagi na pulsującą szkarłatem lampkę urządzenia.
Po mniej więcej dwóch minutach wstał.
– Proszę, panie admirale. – Uprzejmym gestem wskazał pulpit.
– Dziękuję – równie uprzejmie odpowiedział Krawczenko. Nieśpiesznie usadowił się w fotelu, z przesadną starannością rozprostował kabel słuchawek, zdmuchnął jakiś nieistniejący pyłek z ich plastikowego kabłąka, wyregulował nauszniki, po czym równie starannie wypoziomował mikrofon. – Admirał Siergiej Krawczenko. Słucham – powiedział, uruchamiając system głośnomówiący.
– Francis McReady, starszy konstabl. Służba Bezpieczeństwa Dystryktu Fobos – rozległ się zniekształcony przez zakłócenia głos funkcjonariusza. Pobrzmiewało