Chętnie usłyszę pańską opinię na temat ostatnich wydarzeń.
– Prawdę mówiąc... z moimi rodakami trudno się rozmawia, wszyscy teraz wyznają poglądy ekstremalnie odległe: albo prawica, albo lewica, życie albo śmierć.
– To bardzo hiszpańskie, nie sądzi pan? – zapytał Mokrzycki.
– Tak, ma pan rację – odrzekł Lorca w zamyśleniu. – Ale wydaje mi się to coraz bardziej niebezpieczne. Hiszpania się zagubiła. Gdy kilka lat temu, w tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym, król udał się na wygnanie, a my stworzyliśmy republikę, wszystko wydawało się naprawdę proste. Edukacja dla ludu, prawa kobiet, ziemia dla biednych chłopów. Sądziłem, że będziemy w Hiszpanii odrobinę szczęśliwsi niż przedtem, kiedy rządził nami monarcha pospołu z armią i Kościołem.
Mokrzycki nie wiedział, co odpowiedzieć. Słowa hiszpańskiego poety były sensowne i bardzo współczesne, ale Polak dostrzegł, że pod nimi kryje się jakaś niezagojona rana. Lorca okazywał się nie tylko poetą, ale i surowym sędzią swojego własnego kraju. Ujął hrabiego swoją prostotą i bezpretensjonalnością.
Hiszpan kontynuował:
– To były trzy największe przekleństwa Hiszpanii.
– Przepraszam, które?
– Król, armia i Kościół. Wie pan, przed ustanowieniem republiki przebywałem trzy lata w Stanach Zjednoczonych. Był pan może kiedy w Nowym Jorku?
– Nie, nigdy – przyznał Mokrzycki.
– Musi pan tam koniecznie pojechać. To wspaniałe miasto – westchnął. – Miałem wtedy dużo czasu i dużo pisałem. Chciałem przybliżyć Amerykanom kulturę Hiszpanii. Wracałem z tego wielkiego miasta z przekonaniem, że nasz kraj ma szansę na zmianę i wyrwanie się z nędzy. To dlatego rzuciłem się w wir wydarzeń, chciałem pomóc, jak mogłem najlepiej. Przedstawienie, które właśnie pan widział, zrobiliśmy w teatrze La Barraca po to, by lud hiszpański, kiedy tylko je zobaczy, zaczął czerpać z kultury swego kraju. Wierzyłem, że to lud jest solą tej ziemi. Ale teraz nie wiem już, gdzie jesteśmy. Po lutowych wyborach, kiedy szczęśliwie wygrał Front Ludowy grupujący wszystkie partie centrum i lewicy, przez chwilę myślałem, że wracamy na tory reform, ale teraz się boję...
– Czego? – Hrabia nie rozumiał.
– Rewolucji – odarł Federico García Lorca. – I tego, do czego może ona doprowadzić. Jak pan wie, zajmuję w Hiszpanii pewną pozycję w świecie literackim i mam znajomych po prawej i lewej stronie. Proszę mi wierzyć – jest źle.
– Jak bardzo? – dopytywał Mokrzycki.
Lorca popatrzył na Polaka, dopijając drinka. W jego oczach Mokrzycki zobaczył ciemność i przeraził się jej.
– Myślę – odrzekł Hiszpan bardzo cicho – że wybuchnie wojna domowa.
– Przecież nie może pan tego wiedzieć – zaoponował Polak, ale szybko zrozumiał, że Lorca pewne rzeczy widzi zapewne dzięki swojemu instynktowi poetyckiego, szóstemu zmysłowi, jakiego zwykli śmiertelnicy nie posiadają. Wspomniał, że Rimbaud pisał o samym sobie po łacinie: Tu vatem eris – „Będziesz poetą”, a więc skazanym na dostrzeganie rzeczy w głębi rzeczywistości, na wieczne i nigdy niezaspokojone cierpienie... – Nie mogę tego wiedzieć – przyznał Lorca. – A jednak wiem.
Po chwili dodał:
– I nie jestem na to gotowy.
Sens tego zdania Mokrzycki dostrzegł dopiero po chwili. Nie chodziło jedynie o wojnę domową, ale o jego śmierć. Lorca czuł, że jego czas się kończy. Dostrzegał też przyśpieszone tempo, w jakim Hiszpanie okopywali się w swoich światopoglądach na pozycjach, z których nie można się wycofać, wśród emocji, które prowadzą w otchłań. Jak można być gotowym na wojnę domową? Na zniszczenie wszystkiego, na co pracowały dziesiątki pokoleń ludzi tworzących Hiszpanię i jej różnorodne style życia oraz kultury? Mokrzycki poczuł solidarność z poetą. Zafascynowała go ta postać.
– Zrobiło się smutno – powiedział Lorca. – Przepraszam pana. Może do niczego nie dojdzie. Może prawica i armia zachowają lojalność wobec rządu. Bądźmy dobrej myśli.
– Jestem panu bardzo wdzięczny za tę rozmowę – odparł Mokrzycki.
– Mam nadzieję, że odwiedzi mnie pan na południu, w Andaluzji.
– Świetnie się składa, bo za kilka dni tam się właśnie wybieram. Muszę odwiedzić księżnę Aristizábal w sprawach służbowych.
– Zna ją pan? To świetnie! To moja znajoma. W takim razie nie mówię „żegnaj”, lecz: „do widzenia”, polski przyjacielu. Mam naprawdę szczerą ochotę z panem jeszcze porozmawiać.
Uścisnęli sobie dłonie. Po chwili Lorca zniknął w zakamarkach teatru, zostawiwszy Polaka pod wielkim wrażeniem swojej osoby. Mokrzycki podziękował za brandy de Jerez i postanowił, że natychmiast pójdzie zakupić kilka tomików poezji hiszpańskiego artysty. Na szczęście spektakl skończył się dość wcześnie, a ulice Madrytu dopiero co ozłociła poświata zachodzącego powoli słońca. Zagłębił się w uliczki miasta i po chwili znalazł antykwariat. Zapytał o Lorcę. Antykwariusz, starszy mężczyzna w binoklach i z siwiejącymi włosami, podał mu natychmiast dwa różne tomy poetyckie. Kupił obydwa i nawet nie targował się z antykwariuszem, który widząc obcokrajowca, niemalże zdarł z niego skórę. Wróciwszy do swojego pokoju w budynku ambasady, Mokrzycki ściągnął marynarkę, położył się na łóżku i zaczął czytać:
SONET Z ŁAGODNĄ SKARGĄ
Boję się stracić cudowność wspaniałą
twoich oczu posągu i słów twoich brzmienia,
które mi nocą kładą na policzek małą
różę samotną twojego westchnienia.
Na tym brzegu ja dźwigam ciężar utrapienia,
żem jest pniem bez gałęzi, mękę cierpię stałą,
bo nie mam kwiatu, miąższu ani w glebie korzenia
dla czerwia, który drąży mą istotę całą.
Jeśli ty jesteś skarbem mym skrywanym,
jeśliś ty moim krzyżem, moim bólem ciężkim,
jeśli ja psem twym, ty mym panem władnym,
nie pozwól zgubić tego, co mi dał trud wielki,
i wodę swojej rzeki maluj liściem każdym
mej jesieni zbłąkanej, ratuj ją od klęski[4].
Mokrzycki uświadomił sobie, jak wielki ból sprawił mu ten sonet. Owo cierpienie bez końca, bez uzasadnienia i bez litości poczuł po raz pierwszy, widząc nad Dniestrem wcielenie Apolla. Nie rozumiał wówczas ani tego uczucia, ani realnych konsekwencji, jakie niesie ono w życiu. A było to uczucie tak przejmujące, że odczuwał je całym ciałem. Gdy powracało jako wspomnienie, sprawiało nieznośny ból. Mokrzycki odrzucił swoje uczucia, których zarazem pragnął z całego serca. Zawsze się jednak powstrzymywał lub coś powstrzymywało go przed podobnym uczuciem. Było to cierpienie wiecznego głodu doskonałej miłości, które nigdy nie znajdzie zaspokojenia, bo ideał przecież nie istnieje. Sonet Lorki dał mu wyraźnie odczuć, że zmierzy się z tym cierpieniem w Hiszpanii.
– Niech tak będzie – westchnął Polak, zasypiając.
*
Tego wieczoru na Arena de Torres, w robotniczej części Madrytu zwanej Atlético, odbywały się walki byków. Arystokracja miała swoją arenę w innej części miasta. Na tej nie występowali