zajściem, i histeryczny strach, wołający, by ratował swe życie. Gdy tylko Jasna poruszyła się, próbując przemknąć za jego plecami, mężczyzna wyzwolił się ze szponów zdumienia i rzucił na dziecko. Przewrócił je na ściółkę pachnącą wilgocią i ukrytą pod glebą grzybnią i przygniótł swym ciężarem do ziemi.
– Wiedźma! – wycharczał z obłędem w oczach. – Wiedźma! Wiedźma! – powtarzał z bezmyślną pasją, a gdy Jasna szarpała się, próbowała kopać i wiła się na boki, łapał na przemian to jej nogi, to tułów, to ręce lub szyję. Wreszcie udało mu się przysiąść na jej smukłych nóżkach i wyciągnąwszy jej ręce ponad głowę, całkowicie ją unieruchomił, używając jednej ręki do przytrzymania kruchych dziecięcych nadgarstków. Drugą dłonią począł na oślep dotykać małego ciałka, a twarz ponownie zbliżył do jej buzi. Choć przed oczami wciąż błyskał mu obraz płonącego towarzysza, jakieś szaleństwo kazało mu ponownie podjąć się swego obrzydliwego zamierzenia – czy to na przekór małej wiedźmie, czy też w akcie zemsty lub też z innego obłąkańczego powodu. I tak jak ledwie chwilę temu jego gorący, smrodliwy oddech znów bezcześcił niewinne policzki i zroszone łzami rzęsy Jasnej. Nie sapał jednak jak za pierwszym razem; nabierał powietrza zachłannie, lecz z wyraźnym trudem, coraz szybciej i coraz płycej, świszcząc i krztusząc się – aż padł bez przytomności, przygniatając Jasną.
Nie mogła się ruszyć. Był zbyt ciężki, a ona zbyt zmęczona szamotaniną i wcześniejszą ucieczką. Gdy tak leżała, tracąc nadzieję na uwolnienie wraz z ulatującym czuciem w członkach i wzmagającym się chłodem, koło niej pojawiła się smukła, zwinna postać.
– Jesteś! – jęknęła z ulgą cichym, dziewczęcym głosem. – On wciąż dyszy – dodała, usiłując zwalić z Jasnej grube cielsko.
Dopiero po kilku mozolnych próbach udało jej się ją wyswobodzić.
– Nie możem go tak zostawić – zawyrokowała, gdy skończyła pospiesznie rozcierać zimne dłonie Jasnej. – Przedsię może znów próbować... – urwała i zacisnęła zęby. Wyjęła zza pasa myśliwskie ostrze i nie wahając się ani chwili dłużej, poderżnęła mężczyźnie gardło, jakby był niczym innym jak bydlęciem lub świnią. Szczęśliwie dla niej w gęstniejącej ciemności niewiele mogła zobaczyć. Zaraz po tym Jasna dała się chwycić za dłoń przybyłej dziewczynie i razem pomknęły między drzewami w stronę najbliższej wsi, a drogę wskazywał im wiszący na czarnym niebie milczący sierp księżyca.
– Słyszyszli? – szepnęła Jasna, z trudem łapiąc kolejny oddech.
Zatrzymały się pośród posępnych drzew, nasłuchując. Umierające liście szeleściły urywanym, słabym szeptem, noc bowiem była niemal bezwietrzna. Wysoko, między konarami unosiły się upiorne piski młodych sów uszatek, a w pobliżu coś żerowało w ściółce, chrząkając i mlaskając w sposób niezwiastujący zagrożenia, lecz niezwykle obmierzły. Wreszcie między tymi dźwiękami do ich uszu dotarł odległy, niski warkot gotujący się w gardłach rozdrażnionych bestii i niezrozumiałe, lecz bez wątpienia zrozpaczone ludzkie wołanie.
– Słyszę – odparła jej towarzyszka głosem pozbawionym śladu zmęczenia czy lęku. – Ktoś woła pomocy. Chodźmy prędko.
Nie wahając się, ruszyły pospiesznie w stronę, z której dobiegał głos wzywający ratunku, aż dostrzegły przemykające szaleńczo między czarnymi pniami światło, wirujące i pulsujące niczym rozbiegane na niebie błyskawice. Warkot i przypominające szczeknięcia rozdzierające okrzyki dzikich zwierząt stawały się coraz wyraźniejsze, a należący do człowieka głos przekształcił się w żałosny, pozbawiony nadziei płacz. Przemierzyły ostatnie kroki dzielące ich od tajemniczej walki, by zza gałęzi ujrzeć chłopaka oganiającego się pochodnią od stada zdziczałych psów.
– Czekaj tu – szepnęła towarzyszka Jasnej i uniosła solidny kij, który przezornie zabrała po drodze. Wybiegła spomiędzy zarośli wprost na rozwścieczoną, wygłodniałą sforę. Rzuciła się ku największemu z psów, który stał na przedzie, najbliżej swej ofiary i który przewodził rozjuszonym towarzyszom. Bezlitośnie uderzyła go w bok drągiem, a zaskoczone ciosem zwierzę zwinęło się z bólu i zaskowytało jak przerażone ludzkie dziecko. Nie trwało to jednak długo, gdyż bezmyślna, dzika furia znieczuliła jego ciało i rozwścieczony wilczur rzucił się na dziewczynę. Nie zdołał jej jednak sięgnąć, bo padł na niego kolejny cios drągiem, z nadludzką niemal siłą trafiając go w pysk i bok czaszki. Oszołomiony tym razem padł na ziemię i nie mógł już się podnieść. Kilka kolejnych psów, obnażając groźnie kły, ruszyło na odsiecz swemu hersztowi, ale dzielna dziewczyna zdołała je odgonić nieznającymi łaski ciosami drąga. Skomląc i zawodząc, z podkulonymi ogonami, zdziczałe psy uciekły, pozostawiwszy za sobą nieprzytomnego przywódcę.
– Mira! – zawołała Jasna, która obserwowała koszmarną scenę zza drzew, i pewna, że nic już jej nie grozi, wybiegła do swojej towarzyszki i ocalonego chłopaka.
Ten zaś osunął się na ziemię, wsparty o pień strzelistej sosny, kurczowo trzymając w obu rękach płonącą pochodnię. W przeciwieństwie do Jasnej i Miry nie miał na sobie chłopskich łachmanów, lecz wytworne, kolorowe ubranie, złożone z kilku różnych warstw. Pewne było, że jest dzieckiem ze szlacheckiego domu.
– Rannyś, panie? – zapytała Mira z szacunkiem, jaki jej wpojono. Stanęła przed nieznajomym, ale nie wypuszczała jeszcze z dłoni drąga. Była wyższa i niewątpliwie starsza od Jasnej, lecz choć nadal pozostawała dzieckiem, jej okrągłej twarzy nie mąciły żadne emocje. Przedwczesną dojrzałość dopełniała biegnąca na skos, przez jej lewy policzek, poprzez wargi, aż do brody, głęboka białawo-różowa blizna.
– Kimże... kimże jesteś? – wyjąkał chłopak, wiekiem bliższy Mirze niż niespełna dziesięcioletniej Jasnej.
– Ja jestem Mira, a to siostra moja, Jasna – odparła spokojnie. – Mieszkamy we wsi, zaraz za lasem.
– Jesteście ze wsi? Tedy znać musicie mego ojca! Pomóżcie mi, pomóżcie! Zgubiłem drogę – wykrztusił.
Mira odebrała mu pochodnię i podała ją Jasnej, chłopakowi zaś wręczyła drąg, by się na nim wsparł, i pomogła mu dźwignąć się z ziemi. Choć gęsta i chłodna noc nie sprzyjała wędrówce przez las, wkrótce dotarli na skraj wsi. Całą drogę przebyli w milczeniu, znużeni i odganiający od siebie myśli o okropnościach tej nocy. Mira w jednej ręce niosła pochodnię, a drugą trzymała Jasną, jej siostra zaś prawą ręką chwyciła za dłoń uratowanego chłopaka. Ciepłe objęcia tych dwojga rozgrzewały jej zimne palce, splatając się wzajemnie jak nici przeznaczenia.
Ojciec uratowanego był majętnym szlachcicem – to do niego należały okoliczne folwarki, także i ten, w którym pracowała rodzina Miry i Jasnej. W nagrodę za uratowanie życia szlacheckiego dziedzica najstarszemu z ich braci pozwolono wyjechać do miasta, reszta rodziny otrzymała nowo wybudowaną chałupę, a ojcu dano pracę w karczmie. W czasach gdy chłop bez zgody swego pana nie mógł opuszczać wsi ani się żenić, gdy szlachcic był jego właścicielem i sędzią, a nieposłuszeństwo groziło zakuciem w dyby, chłostą lub śmiercią, szczęście, które spotkało pracującą w polu i chlewie rodzinę Miry i Jasnej, było niespotykane. Dola jest jednak bóstwem kapryśnym i nie można mieć nigdy pewności, czy wyciąga ku śmiertelnikom dłoń, by ich wesprzeć, czy też by popchnąć ich ku upadkowi.
Mira, mimo nieszczęśliwej blizny i prostej urody, wyrastała na dziewczynę roztaczającą osobliwy urok, czy to krzepkością swojego ciała, czy urzekającym spokojem oblicza i cichym, lecz zdecydowanym usposobieniem. Fakt, że w dziecięctwie cudem przeżyła nieszczęśliwy wypadek, kiedy to siekiera spadła na nią w stodole, zostawiając tylko bliznę na twarzy,