tym samym, słodkim dla nich czasie, w coraz większym oddaleniu od siostry, wzrastała Jasna. Jej płowe włosy, inaczej niż u rodzeństwa, nie ściemniały wraz z wiekiem, lecz nabrały szaro-beżowej, matowej barwy. Zmieniły się też jej oczy, których błękit sposępniał jak chmurzące się niebo, a kształt z wiekiem czujnie się wydłużył, bezpowrotnie tracąc niewinny, naiwny wyraz z dziecięctwa. I jakkolwiek przywdziewała zniszczone sukienki, jakkolwiek miała ubrudzoną błotem skórę i upstrzony gałązkami ciasny warkocz, coś w tej niepokojącej szarości, zdobiącej Jasną tak jak innych zdobią piegi czy rumieńce, coś nie w pełni ziemskiego ściągało na nią wzrok ludzi i zarazem kazało im z trwogą odwracać oczy, gdy tylko spostrzegła ich zaintrygowane spojrzenie. Kobiety pierwsze dojrzały w dorastającej dziewczynie złą aurę. Nastraszyły nią swoje dzieci i przestrzegły mężów. Jasnej nie groziły już ataki podobne do tej męskiej napaści sprzed lat, co nie znaczyło, iż dane jej było odtąd żyć w spokoju.
Choć pracowała tak ciężko jak inni, nigdy nie podupadała na zdrowiu, a gdy szła opiekować się chorymi zwierzętami, te cudownie zdrowiały w ciągu kilku dni. Pewnego lata piorun uderzył w drzewo tuż koło ich chałupy – dąb spłonął doszczętnie, lecz ogień cudownie nie sięgnął ich drewnianego domostwa. A gdy goniący się kiedyś malcy z rozpędu wdrapali się na dach stodoły, biegnące pod drabinę baby dałyby sobie później ręce poucinać, że gdy jeden z maluchów, schodząc, spadł z drabiny, zawisnął na chwilę w powietrzu, akurat w czas, by zdążyła do niego dobiec Jasna. Skąd się tam wzięła, zamiast pracować na drugim końcu folwarku, tego też nikt pojąć nie potrafił. Jednak mimo tego wśród chłopstwa, a wkrótce także służby i państwa na dworze, szeptano o Jasnej, że jest wiedźmą, i rzucano jej ukradkowe, niechętne spojrzenia – na tyle nieśmiałe, by jej nie rozgniewać, lecz dostatecznie jednoznaczne, by wyrazić niezadowolenie i ostrzeżenie.
Jasna coraz więcej czasu spędzała pośród zwierząt hodowlanych, trzymając się jak najdalej od niechętnych jej ludzi, a nocami wymykała się po cichu z chałupy i biegła głęboko w las, nad dawny rybny staw, niewielki i płytki, nadający się w sam raz do kąpieli. I nawet te noce w głębi lasu spędzała samotnie – zamieszkujące okolicę demony i boginki pierzchały bowiem, wyczuwszy jej obecność; nikt, żywy, umarły czy zawieszony pomiędzy światami, nie myślał ryzykować spotkania z wiedźmą. Tylko Mira pozostawała nieulękłą, dobrą duszą, zawsze życzliwą dla swej młodszej, odtrącanej siostry. Ale i ona, ufnie zakochana w swoim panu, nie znajdowała dla Jasnej dość czasu, by wypełnić serce młodej wiedźmy ciepłem i czułością.
Jasna nie czuła jednak smutku. Odkąd sięgała pamięcią, przemożną część czasu spędzała z własnym cieniem, wyrosła w osamotnieniu i kto wie, być może trudno przyszłoby jej oswoić się z ciągłą obecnością innych ludzi. Z dala od wścibskich spojrzeń ćwiczyła się w swoich magicznych talentach, uzdrawiała leśne zwierzęta i puszczała nad wodą błędne ogniki, które na jej polecenie przybierały niby-ludzkie kształty i odgrywały wymyślane przez nią opowieści o dalekich lotach nad wierzchołkami sosen, o szczytach gór kryjących zapomniane grobowce i nieprzemijających, rozgwieżdżonych nocach – o wszystkim tym, co mogła dostrzec ze swego leśnego sanktuarium i co przynosiło jej sercu ukojenie.
Jednej z letnich nocy, gdy księżyc w pełni swym intensywnym, chorobliwym blaskiem popychał śmiertelników do najosobliwszych szaleństw, Jasna zmywała z siebie brud minionego dnia, stojąc nago w stawie, biała jak kość na tle czarnej tafli. Dookoła niej, jak trzmiele wokół otwierającego się kwiatu, lewitowały magiczne bańki wody, jaśniejące od wewnątrz uwięzionym w nich światłem gwiazd, zaś aksamitna kaskada popielatych włosów Jasnej migotała słabą, jakby płochliwą fluorescencją srebrzysto-błękitnej barwy. Piękny był to widok i nieprzeznaczony dla oczu śmiertelnika – lecz czy to za sprawą złośliwych demonów, czy kapryśnych boginek wracający ze schadzki z Mirą szlachecki dziedzic pomylił ścieżki w gęstwinie i wzrok jego padł wprost na ten cudowny spektakl z pogranicza światów. Od razu rozpoznał stojącą w wodzie Jasną. Zimny pot zlał jego ciało, a gorączka zajęła umysł. Zafascynowany, niczym łowczy na widok białego jelenia z legendy, by pochopnie nie stracić swego trofeum, wycofał się zwinnie i cicho jak jadowity, bystronogi pająk, w myślach tkając już sieć, w którą zamierzał pochwycić Jasną.
W kilka dni później, spotkawszy się znów z Mirą, dziedzic – wprawny łgarz, nie zdradzając twarzą ani tonem swych prawdziwych intencji, zagaił ją o młodszą siostrę.
– Miro moja, znów posłyszałem, jako czeladź szepce o twej biednej siostrzyczce. Nie smutno ci? Powiedzże mi prawdę. Zechceszli, a mogę posłać ją do jakiej roboty do miasta, gdzie lud nie jest tak przesądny.
Mira, jak zawsze, zwlekała z odpowiedzią, dopóki nie namyśliła się dobrze, przywołując na pomoc cały swój rozsądek.
– To prawda – przyznała wreszcie. – Wieśniacy stronią od niej i na jej widok znaki krzyża czynią, przedsię na nic więcej się nie ważą. A tutaj Jasna ma swoje ścieżki, kryjówki, do których czasami umyka. Czy gdzie indziej będzie jej dobrze? Będzieli bezpieczna?
– Cóż, zechceli, będzie mogła tu do nas nazad zawrócić – stwierdził dziedzic lekko. – Sprowadź ją ku mnie, wespół ją zapytamy, a decyzję niechaj sama podejmie.
Po tej rozmowie, choć dziedzic przemyślnie zaraz skierował ją na inne tory, Mira, wracając do chałupy, przez całą drogę myślała tylko o losie siostry. Przez kolejne dwa dni podglądała ją po kryjomu, jej samotną krzątaninę, jej boczne dróżki i pospieszne, wylęknione znaki krzyża, którymi obdarzały ją najstarsze wiejskie baby i naśladujące je dzieci. Ale była też świadkiem radosnych przywitań z prosiętami o krótkich nóżkach i rozgdakanymi kurami, skradzionych chwil bezczynnego ogrzewania twarzy w promieniach wychylonego zza chmur słońca, wesołego podrygiwania nogą podczas jedzenia świeżo zerwanego jabłka i pełnego napięcia zbliżania się do motyla, który zasiadł na sztachecie płotu.
Dokonawszy wyboru, Mira nie zdradziła Jasnej, dokąd i w jakim celu ją prowadzi. „Chodźże”, powiedziała tylko, „dam ci dzisiej coś, co może odmienić twój żywot. Wagę wszystek twoich trosk zdołamy umniejszyć”. Po zmierzchu, trzymając się za ręce, wkroczyły w królestwo ponurego lasu, którego najdalsze zakątki były ich przystaniami rozkoszy i wytchnienia. Choć droga była daleka i kręta, Mira przemierzała ją setki już razy, więc niemal nie poczuły upływu czasu. Stara, solidna leśniczówka, w której Mira spotykała się ze swym szlacheckim kochankiem, jak zawsze miała zamknięte okiennice, aby nie zdradzać obecności czekającego w środku dziedzica. Mira otworzyła drzwi bez lęku, przekonana zastać ciepłe światło lampy i skąpanego w nim ukochanego. Gdy uchylała ciężkie skrzydło, poczuła zaciskające się mocniej wokół jej dłoni zimne palce Jasnej; jednakże niepokój młodszej siostry okazał się chybiony. W leśniczówce, krążąc niecierpliwie wokół ławy, oczekiwał ich istotnie sam jak palec dziedzic. Mira podbiegła ku niemu i przywitała się czule, a Jasna, jakby nie dostrzegając ich wcale, rozglądała się uważnie po wnętrzu pomieszczenia. Wtem drzwi, które Mira ledwo co za nimi zamknęła, otworzyły się powtórnie. W progu stanął obcy, w stroju szlachcica, szczupły jak pień brzozy i jak drzewo wysoki – aby wejść do środka, musiał schylić głowę. Oczy miał wężowe, a skóra jego błyszczała, jakby pokryta cienką warstwą śluzu, i mieniła się w świetle olejnej lampy złocistymi drobinkami, podobnymi do proszku usypującego się z motylich skrzydeł. Jakież straszliwe bóstwa czcił, od jakiego plugawego rodu wywodził swe pochodzenie, o to nikt nie śmiałby zapytać.
– Nie lękajcie się go, przybył na moje wezwanie – zapewnił prędko dziedzic, widząc niepokój na twarzach Miry i Jasnej. Osobliwy przybysz na te słowa uśmiechnął się nieznacznie, acz nie mniej upiornie, i zamknął za sobą drzwi leśniczówki.
–