firma dopiero powstawała, gdy pewnego dnia współpracownicy poprosili mnie, żebym im poświęciła godzinę. Usiadłam przy stole i nagle sobie uświadomiłam, że właściwie nie wiem, po co się spotykamy. Ogarnęło mnie dziwne uczucie typu „O co chodzi?”. Charles, nasz dyrektor finansowy, spojrzał na mnie i powiedział:
– Musimy się wspólnie przyjrzeć pewnej sprawie, która nas coraz bardziej martwi, a która dotyczy naszej współpracy.
Zwykle w tego typu sytuacjach w mojej głowie pojawiała się myśl: „O, rany, to interwencja. I to w mojej sprawie!”. Darzę jednak mój zespół głębokim zaufaniem i wierzę w ideę zmagania z tym, co trudne.
Chaz, bo tak od dwudziestu pięciu lat mówiłam do Charlesa, od razu przeszedł do rzeczy:
– Stale wyznaczamy sobie nierealistyczne terminy. Pracujemy potem jak wariaci, żeby ich dotrzymać, nie udaje nam się, więc zaraz potem wyznaczamy nowe terminy, w których też się nie mieścimy. Żyjemy przez to w stanie ciągłego chaosu i się wypalamy. Ty wyznaczasz termin, my się sprzeciwiamy, bo wiemy, że jest nierealistyczny, ale ty się tak bardzo upierasz, że w końcu przestajemy się sprzeciwiać. Tylko że to nie działa. Masz wiele zalet, ale nie potrafisz za dobrze przewidzieć, ile czasu potrzeba na różne rzeczy. Musimy wypracować jakiś proces, który będzie dobry dla wszystkich.
Moi współpracownicy wpatrywali się we mnie z wyczekiwaniem. Nie wiedzieli, co odpowiem, ale chyba im ulżyło, że w końcu powiedzieli, co im leży na sercu. Wróciłam myślami do momentu, w którym po raz pierwszy usłyszałam: „Nie potrafisz przewidzieć, ile czasu potrzeba na różne rzeczy”. Zaczęłam rozpamiętywać rozmowę ze Steve’em sprzed dziesięciu lat. Wtedy o mało co się nie pokłóciliśmy.
Steve i ja umówiliśmy się z sąsiadami, że wspólnie zorganizujemy nietypową proszoną kolację, podczas której będziemy zbierać pieniądze na komitet rodzicielski naszej córki. Założenie było takie, że Steve i ja podamy gościom przystawki i sałatkę, następnie na główne danie goście udadzą się do sąsiadów, aby potem wrócić do nas na kawę i deser. Miało być retro, miała być dobra zabawa.
Dopóki termin jest odległy, wszystko wydaje się proste.
Dokładnie pamiętam, gdzie stałam, gdy spojrzałam na Steve’a i powiedziałam:
– Będzie super. Już się cieszę, bo będę mogła wypróbować kilka nowych przepisów. Tylko w domu trzeba będzie co nieco zrobić. Może byś odświeżył trochę ściany w jadalni? Przed domem też by można tu i ówdzie dołożyć jakiś akcent kolorystyczny. Zależy mi na tym, żeby nasz dom od progu mówił gościom: „Witajcie! Cieszę się, że przyszliście! Kwiaty mają świadczyć o tym, że jesteśmy świetnymi ludźmi, którzy zawsze trzymają rękę na pulsie”.
Steve wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami. Ja też otworzyłam szeroko oczy.
– O co ci chodzi? Czemu tak na mnie patrzysz?
– To przyjęcie zaczyna się za dwie godziny – odparł Steve.
– No wiem – powiedziałam. – Wszystko dobrze przemyślałam. Piętnaście minut powinno ci wystarczyć, że dojechać do Home Depot, w pół godziny powinieneś wybrać odpowiednie kwiaty, potem jeszcze kwadransik na powrót, czterdzieści pięć minut na sadzenie i zostanie jakieś piętnaście minut na prysznic.
Steve’a zatkało. Patrzył na mnie i kiwał głową, aż w końcu powiedziałam:
– No co? O co chodzi?
– Brené, ty jednak nie potrafisz przewidzieć, ile czasu potrzeba na różne rzeczy – usłyszałam.
– A może po prostu robię różne rzeczy szybciej niż większość ludzi? – odpowiedziałam mu zupełnie odruchowo.
Odetchnęłam głęboko i od razu pożałowałam tych słów. Przecież zależało mi na tym, żeby jak najszybciej pojechał do Home Depot. Zanim więc zdążył cokolwiek powiedzieć, dodałam jeszcze:
– Serio tak myślisz? Że nie potrafię przewidzieć, ile czasu potrzeba na różne rzeczy?
– No wiesz – powiedział – zacznijmy od tego, że nie uwzględniłaś godziny na kłótnię, która wybuchnie, gdy ja ci powiem, że nie ma mowy i że nie zamierzam nic robić w ogrodzie na dwie godziny przed przybyciem gości, a ty mi wtedy wytkniesz, że nie przywiązuję wagi do szczegółów i nie przejmuję się drobiazgami. Powiesz, że to przez ten mój brak troski o detale ty się cały czas tak bardzo stresujesz. Na koniec jeszcze stwierdzisz, że musi się łatwo żyć komuś, kto się nie przejmuje drobiazgami, od których tak wiele zależy.
Stałam jak wryta.
Czułam się tym bardziej źle, że on to wszystko mówił zupełnie życzliwie, bez wyrzutu.
Steve tymczasem ciągnął swój wywód:
– To twoje „musi się łatwo żyć” będzie jak docinek i jak wyrzut, i wyprowadzi mnie z równowagi. Na to wszystko nałoży się jeszcze stres związany z organizacją przyjęcia. Ty się będziesz powstrzymywać od płaczu, żeby potem nie mieć podkrążonych oczu, ale i tak oboje skończymy zaryczani. Potem przez resztę wieczoru będziemy marzyć już tylko o tym, żeby się wreszcie skończył. Dlatego tych kwiatów nie będzie i dlatego uważam, że powinniśmy spróbować pominąć tę kłótnię, bo naprawdę nie mamy na nią czasu.
Ta prorocza wizja rozbawiła mnie do łez. Powiedziałam:
– No dobra. To nie było miłe. Ale jednocześnie było zabawne.
– Myślę, że teraz najlepiej by ci zrobiło, gdybyś poszła chwilę pobiegać, a potem wzięła prysznic. A tutaj będzie, co będzie – odparł Steve.
Oderwałam się od tego wspomnienia i wróciłam myślami na spotkanie. Bardzo byłam Chazowi wdzięczna, że zdecydował się jasno przedstawić tę sprawę. Lata badań i wspólnej pracy nauczyły nas, że jasne stawianie sprawy pomaga nam się porozumiewać między sobą i prowadzić negocjacje z zewnętrznymi partnerami. To w sumie bardzo proste, ale jakże ważne: Jest jasność – jest życzliwość. Nie ma jasności – nie ma życzliwości. Po raz pierwszy zetknęłam się z tym hasłem dwadzieścia lat temu podczas spotkania poświęconego metodzie dwunastu kroków. Wtedy jednak na każdym kroku napotykałam jakieś hasło, więc to akurat jakoś specjalnie nie utkwiło mi w pamięci. Wróciłam do niego dopiero później, gdy wywnioskowałam na podstawie danych, że wielu z nas stara się unikać jasnego stawiania sprawy, rzekomo po to, aby zachować się życzliwie wobec drugiego człowieka – a tak naprawdę traktując go przez to nieżyczliwie i niesprawiedliwie.
Zachowujemy się nieżyczliwie, jeśli serwujemy komuś półprawdy albo bzdury, żeby mu poprawić humor (i żeby nam było łatwiej). Nie postępuje życzliwie ten, kto w imię własnej wygody nie mówi współpracownikowi wprost, czego od niego oczekuje, a potem ma pretensje i żal, że nie dostał tego, czego chciał. Nieżyczliwie jest rozmawiać o ludziach, zamiast z ludźmi. To było dla mnie tak wielkie odkrycie, że teraz staramy się wcielać to hasło w życie w naszej rzeczywistości domowej. Jeśli Ellen szuka sposobu na to, aby rozwiązać jakiś problem ze współlokatorką albo jeśli Charlie stwierdza, że koniecznie musi poruszyć pewien temat w rozmowie z kolegą, to oboje wiedzą, że… jest jasność – jest życzliwość, nie ma jasności – nie ma życzliwości.
Spojrzałam więc na moich współpracowników i powiedziałam im:
– Dziękuję, że zaufaliście mi na tyle, żeby mi o tym powiedzieć. Nie po raz pierwszy i nawet nie po raz setny słyszę od kogoś, że nie potrafię przewidzieć, ile czasu potrzeba na różne rzeczy. Postaram się nad tym popracować. Postaram się poprawić.
Na