Vincent V. Severski

Nielegalni


Скачать книгу

planował tego. Nawet gdyby była za nim obserwacja, akurat tutaj i w ten sposób nikogo nie byłby w stanie zauważyć. By zamaskować nieudolny ruch, zaczął się rozglądać dookoła, jakby czegoś szukał, a potem schylił się i udawał, że podnosi coś z ziemi. Zdał sobie sprawę, że musi to wyglądać jeszcze bardziej nienaturalnie, wręcz śmiesznie. Kiedyś wpadłby w panikę, lecz teraz było mu to obojętne.

      W całym swoim życiu oficera nielegała nigdy nie miał obserwacji. Dobrze wiedział, że gdyby choć raz ją ustalił, oznaczałoby to, że został zdekonspirowany. Ale ta myśl była tak odległa, że prawie nierzeczywista. To się nigdy nie zdarzyło. Oficerowie z legalnej rezydentury w ambasadzie raz mają obserwację, raz nie. Kontrwywiad wie, że są szpiegami. Zabawa polega na tym, kto kogo przechytrzy. W końcu chroni ich immunitet dyplomatyczny. W jego przypadku było zupełnie inaczej – nie chroniło go nic i w razie wpadki czekało go długoletnie więzienie. Nikt by się nawet do niego nie przyznał. On też nie mógł pójść na układ z kontrwywiadem, bo wtedy czekała go pewna śmierć z ręki własnych kolegów.

      Sztokholm, z którym tak bardzo się zżył, też miał dla niego dwa wymiary. Zieleń parków i skwerów, wszechobecna woda upstrzona łodziami, łódeczkami, statkami, żaglowcami i monstrualnymi promami. Czysta, przepełniona harmonią barw architektura. Urocze zaułki dziewiętnastowiecznego Södermalmu i Östermalmu, święto raków, letnie koncerty w Skansenie na Djurgården i zimą w ogrzanych kościołach. I komisarz Martin Beck z kryminałów Sjöwall i Wahlöö.

      Istniał w jego życiu też ten drugi Sztokholm – jednokierunkowych ulic, wąskich przejść, ślepych zaułków, bram przechodnich, odludnych ławek w parku i prawie pustych restauracji, do których nikt nie chodzi.

      Hans Jorgensen podążał szybkim krokiem krótką Brunkeberggatan, mijając nielicznych przechodniów. Wyszedł na Drottninggatan i nagle wtopił się w gęsty tłum płynący nieskładnie w obie strony. Po stu metrach skręcił w lewo, w wąską i pustą Vattugatan, i po chwili wyszedł na mały zadrzewiony plac z fontanną, gdzie usiadł na jedynej wolnej ławce.

      Starał się bacznie obserwować otoczenie. Jego uwagę przyciągnął stary człowiek, który dziarskim krokiem przechodził między koszami na śmieci, szukając w nich puszek.

      Jest pewnie w moim wieku – przemknęło mu przez myśl.

      Gdy starzec zniknął z pola widzenia, Jorgensen podniósł się i wszedł do bocznego wejścia centrum handlowego Gallerian. Zjechał na pasaż ruchomymi schodami. Przystanął na chwilę, by się odwrócić i popatrzeć, kto zjeżdża za nim. Znów zrobił to odruchowo. To miejsce wykorzystywał już wielokrotnie, by się sprawdzić, i teraz zadziałał jak automat. Dwie zajęte rozmową młode kobiety, wyglądające na urzędniczki z pobliskiego ministerstwa, nie wzbudziły w nim żadnych podejrzeń.

      Przecisnął się przez potok ludzi na pasażu, mijając wypełnione w godzinach lunchu restauracje i sklepy, by w końcu wyjść na Regeringsgatan. Przeszedł szybko na drugą stronę, z trudem unikając jadących w obie strony samochodów. Skręcił w prawo i wyraźnie zwolnił, by kątem oka obserwować drugą stronę ulicy.

      Doszedł do pomnika Gustawa Adolfa, minął parking przed gmachem opery i zatrzymał się nad brzegiem fiordu, obserwując przez chwilę wędkarzy nad wzburzoną wodą.

      Zastanowił się, czy na Gamla Stan powinien pójść krótszą drogą przez Norrbro, czy nieco dłuższą przez Strömbron.

      Stał, patrząc na żółto-brązową majestatyczną bryłę Pałacu Królewskiego po drugiej stronie mostu, gdy uzmysłowił sobie, że przeszedł mu ból głowy. Ale rozgoryczenie, jak cierń, wciąż w nim tkwiło.

      Ruszył prosto, przez Norrbro, mijając grupę japońskich turystów fotografujących z przejęciem wszystko dookoła. Przeszedł przez most, minął po prawej oddzielony skwerem gmach Riksdagu – i już był pod pałacem.

      Kilka metrów nad ziemią, na wysokim podjeździe, czuwały dwa lwy, opierając łapę na kuli, jakby to była piłka odebrana przed chwilą dzieciom. Zatrzymał się i próbował sobie przypomnieć, gdzie czytał, że te dwa najpiękniejsze szwedzkie lwy przywiózł do Sztokholmu z Warszawy, bez zgody władz polskich, król Karol Gustaw. Wydawało mu się, że czytał o tym w książce Petera Englunda, ale nie był tego pewien. Możliwe, że wszystko mu się pokręciło.

      Dla narodu szwedzkiego, który tu właśnie świętował ze swoim monarchą najważniejsze wydarzenia, to miejsce szczególne. Jorgensen także się z nim utożsamiał. Przeżywał narodziny, śluby i śmierci członków królewskiej rodziny Bernadotte, chociaż nigdy nie informował o tym Moskwy. Ostatni raz był na Lejonbacken razem z Ingrid dziewiętnastego czerwca 1976 roku, kiedy Karol XVI Gustaw poślubił Sylwię Sommerlath. Jak zawsze dziewiętnastego czerwca!

      Te polskie lwy dobrze pilnują szwedzkiej monarchii – pomyślał Jorgensen i po raz pierwszy dotarło do niego, że rozumuje, jakby był monarchistą. To było coś zupełnie nowego, coś, co nawet go rozbawiło. Od razu poczuł się lepiej.

      Skręcił w prawo, doszedł do schodów prowadzących na dziedziniec pałacowy i prawie wbiegł po nich na górę, skąd miał widok na ulicę ciągnącą się dziesięć metrów pod nim.

      Był już na Gamla Stan. Ominął łukiem z lewej strony dziedziniec, po którym przesuwały się grupy turystów oczekujące na zmianę warty. Za Storkyrkan skręcił w Källargränd i po kilkudziesięciu metrach znalazł się na Stortorget.

      Do biura podróży mam już tylko parę kroków – pomyślał.

      Skręcił w Köpmangatan, wąską, starą, brukowaną uliczkę antykwariatów, sklepów z pamiątkami i galerii.

      Po chwili wszedł do Morskiego Biura Podróży. Głośno zabrzmiał staromodny dzwonek nad drzwiami. Wewnątrz było kilka osób. Pobrał numerek i usiadł na krzesełku. Był trzeci w kolejce.

      Obserwował, jak dwie wyraźnie zdenerwowane młode kobiety głośno rozmawiają z pracownikiem biura. Między nimi stał milczący mężczyzna w australijskim kapeluszu.

      Jorgensen przez chwilę miał wrażenie, że mówią jakimś dziwnym, nieznanym mu językiem, zanim dotarło do niego, że to polski. Kobieta z ciemnymi odrostami mówiła głośno i wyraźnie, więc zaczął się jej przysłuchiwać. Ze zdumieniem stwierdził, że rozumie poszczególne słowa, że zaczynają się składać w określony sens. Nie słyszał tego języka już wiele lat, a przecież urodził się w Polsce i żył wśród Polaków, chodził do polskiej szkoły. To był taki odległy świat, który niespodziewanie ożył.

      Tak często myślał o Oldze, rodzicach, czasami o kolegach, ale nigdy nie o Polsce. „Nazywam się Hans Jorgensen” – powtarzał sobie przez tyle lat. Ale tak naprawdę kim jestem? Kim jest mój syn? Urodziłem się w Polsce, Związek Radziecki mnie uratował i wychował, Szwecja jest moją ojczyzną, mój syn jest Szwedem! Kim jesteśmy? Ocknął się, gdy wraz z dzwonkiem wyświetlił się jego numer.

      Sprawnie załatwił odbiór biletu i wyszedł na ulicę. Zatrzymał się przed wystawą, na której kolorowy plakat zachęcał do odwiedzin Gdańska.

      To tam zaczęła się wojna – pomyślał z uczuciem, jakby to była jego osobista sprawa.

      Spędzi w Gdańsku sześć godzin, ale nie będzie miał czasu zobaczyć miasta, o którym tyle słyszał.

      – Kiedyś pojedziemy tam prywatnie, razem z Carlem – powiedział do siebie.

      – Cześć, Małgosiu moja – powiedział Konrad, wchodząc do sekretariatu szefa Agencji Wywiadu, generała brygady Zdzisława Pęka.

      – Witaj, naczelniku Radku. Dawno cię nie widziałam – odparła, wychodząc zza biurka. – Opalenizna nie wskazuje na Mazury.

      – Trochę