Vincent V. Severski

Nielegalni


Скачать книгу

Ingrid, obejmującej wysoką sylwetkę ich syna Carla w granatowym mundurze oficera Szwedzkiej Marynarki Wojennej. Przez chwilę się zastanawiał, gdzie on teraz może być. Od wielu dni nie miał z nim kontaktu. Ale tak jest zawsze, gdy Carl wyjeżdża na ćwiczenia.

      Musiał zająć się ogłoszeniem. Wiedział, że ma na to tylko dwanaście godzin. Nie obawiał się żadnych komplikacji. Był profesjonalistą i nigdy się nie pomylił.

      Spokojnie dokończył śniadanie, powtarzając w pamięci numer telefonu. Przychodziło mu to z łatwością dzięki wyćwiczonej zasadzie skojarzeń. Umiejętność zapamiętywania faktów, obrazów, a cyfr w szczególności, opanował już dawno i mimo upływu pięćdziesięciu pięciu lat wciąż doskonale sobie radził. Był przekonany, że pomylić się nie może. Ważniejsze było jednak to, że znów zdał swój egzamin z alzheimera. Bał się tej choroby bardziej niż jakiejkolwiek innej. Znał ją dobrze, bo zmagała się z nią Ingrid.

      Mimo że od wielu lat był na emeryturze, czuł ogromną potrzebę aktywności. Nie przeszkadzało mu, że jest teraz wykorzystywany w mniejszym stopniu niż dawniej. Tak czy owak wciąż cieszył się zaufaniem i był potrzebny.

      – Życie w samotności wymaga szczególnego hartu. I ja go mam. Taka samotność długodystansowca – mruknął pod nosem.

      Kolejny raz przyłapał się na tym, że coraz częściej mówi do siebie. Znów pomyślał o Carlu. Odkąd odeszła Ingrid, tęsknił za nim jeszcze bardziej i trochę dał się ponieść emocjom.

      No proszę, zabrakło mleka do kawy. Ona nigdy by o tym nie zapomniała – pomyślał. Więc co? Mam dzisiaj dwie sprawy do załatwienia: kupić mleko i odpowiedzieć na ogłoszenie.

      – Jestem czasami trochę za bardzo cyniczny – powiedział do siebie i stwierdzenie to sprawiło mu przyjemność.

      Wziął prysznic i ubrał się.

      Stał teraz na środku salonu. Lubił go, choć wielu mógł się wydawać staromodny i niepraktyczny. Nigdy nie przekonał się do produktów Ikei, bo zawsze odrzucała go myśl, że będzie musiał je skręcać. Żałował jedynie, że po odejściu Carla z domu sprzedał wszystkie jego meble, tak jakby chciał wyrzucić go z pamięci, a to przecież nieprawda.

      Nie ma to jak moja przedwojenna komoda – pomyślał, patrząc na ponury mebel, który Ingrid kupiła gdzieś na pchlim targu. Przechodząc obok, przejechał palcem po blacie, żeby sprawdzić poziom kurzu.

      W przedpokoju włożył zieloną kurtkę Barboura, którą miał od piętnastu lat, i stojąc już z kluczami w ręku, spojrzał jeszcze raz na pokój i kuchnię. Utrwalił ten widok w umyśle jak na fotografii. Starał się zapamiętać ustawienie wszystkich przedmiotów do najdrobniejszego szczegółu. Odkąd został sam, zawsze tak robił, kiedy opuszczał mieszkanie na dłużej. Może niepotrzebnie, ale podświadomość nie pozwalała mu o tym zapomnieć.

      Zamknął za sobą drzwi, dwukrotnie się upewniając, czy zamek zaskoczył. To bardziej intuicja niż przezorność, ale od czasu włamania do sąsiadów stał się jeszcze ostrożniejszy.

      Zszedł z pierwszego piętra i wyszedł na pustą ulicę. Poczuł silne szarpnięcie wiatru. Było już oczywiste, że tego dnia nie będzie ładnej pogody. Zaczerpnął głęboko powietrza i poczuł się wyraźnie ożywiony.

      Podszedł do swojego wysłużonego volvo 245, które stało na parkingu za domem, chociaż nieco dalej miał garaż. Wielokrotnie myślał o zmianie samochodu, ale z tym pojazdem wiązały się jego najważniejsze wspomnienia.

      Ingrid była znacznie lepszym kierowcą niż ja – skonstatował i złapał się na tym, że coraz częściej ją idealizuje. To takie typowe dla samotnego człowieka…

      Wsiadł do zimnego samochodu, włączył silnik, ogrzewanie i na końcu radio. Rozległy się dźwięki Stabat Mater Vivaldiego. Lubił tę kompozycję. Wcześniej słuchali jej zawsze z dużej płyty winylowej podczas wielkanocnego śniadania. Przypomniał sobie małego Carla, z opadającą na oczy jasną czupryną, i pogodną Ingrid krzątającą się wokół świątecznego stołu.

      Nie słyszał tego utworu od jej śmierci.

      Teraz musiał jechać do swojego letniego domu nad brzegiem morza, kilka kilometrów od miejscowości Åkersberga, na północ od Sztokholmu.

      Gdy ucichła muzyka, zdał sobie sprawę, że siedział w samochodzie kilkanaście minut. Miał jeszcze czas na sprawdzenie numeru telefonu zamieszczonego w ogłoszeniu, ale był zły na siebie, że przypomniał sobie o tym tak późno. Właściwie nic się nie stało, niemniej potraktował to jako ostrzeżenie: powinien być bardziej skoncentrowany.

      Jest wcześnie rano, muszę się rozruszać – pomyślał, odrzucając w ten sposób podejrzenie, że się starzeje.

      Zjechał na stację benzynową Shella na Värmevägen, kupił kartę telefoniczną za dwadzieścia pięć koron i zadzwonił z automatu. Odebrała zaspana kobieta, zaskoczona pytaniem o sztych Dahlbergha. Po chwili, żeby się upewnić, wykonał jeszcze jeden, tym razem głuchy telefon na ten sam numer. Od początku wiedział, że nie ma się czym niepokoić, ale teraz poczuł się jeszcze lepiej.

      Dojazd do Åkersbergi zajął mu o tej porze trzydzieści minut.

      Wszedł do domu. Rozejrzał się i od razu nabrał pewności, że wszystko jest w takim samym porządku jak trzy tygodnie temu, kiedy stąd wychodził.

      Otworzył okna, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Wyszedł na taras i odetchnął głęboko. Wstawał dzień. Cisza, przeplatana wiatrem i niewyraźnym odgłosem morskich fal, działała kojąco.

      Po chwili zrobiło mu się zimno. Wszedł do domu, zdjął kurtkę i włożył grubszą, której używał do pracy w ogrodzie. Bardziej jednak nie chciał pobrudzić swojego starego barboura, który nie nadawał się do prania. Był z nim związany jak z najbliższym towarzyszem i wcale nie uważał, że to może być śmieszne.

      Podszedł do włazu w podłodze, obok wejścia do kuchni, i z pewnym trudem go otworzył. Poczuł znajomą lekką woń stęchlizny.

      Czy to może być zapach starości?

      – Co za idiotyzm! – powiedział do siebie po cichu.

      Nie lubił słowa „starość” i szybko odpędził tę coraz bardziej natrętną myśl. Teraz ma się czym zająć, czymś ważnym, ważniejszym niż tak prozaiczna sprawa jak starość.

      Stał przez chwilę przed ciemnym i wilgotnym wejściem do piwnicy. Zszedł jedenaście stopni w dół po prawie stuletnich schodkach. Potknął się na uszkodzonym dziewiątym stopniu, ale szybko odzyskał równowagę. Zapalił światło, chociaż i bez niego trafiłby bezbłędnie. Przy świetle czuł się jednak pewniej. Znowu zapomniał rękawiczek. Owinął dłoń rękawem kurtki i zaczął rozgarniać narzędzia ogrodowe.

      Nagle odskoczył. Czarny kosmaty pająk tkwił w bezruchu na ogromnej szarej pajęczynie.

      Zawahał się tylko sekundę i wymierzył staranny cios butem.

      – Chyba nigdy się z tego nie wyleczę – wyszeptał.

      Wydawało mu się, że już dawno pokonał tę słabość, ale lekka gorycz w ustach wskazywała, że jednak nie do końca. Jak przez mgłę zobaczył niebieski, niedoświetlony pokój z dzieciństwa i prawie usłyszał przeraźliwy krzyk chłopca stojącego naprzeciw brunatnej zasłony, po której powoli sunął tłusty pająk… i śmiech dziewczynki z warkoczami. Olga… Ale niewyraźny obraz szybko się rozpłynął.

      Powrócił do pracy. Odstawił narzędzia i otworzył dobrze zamaskowane przejście do drugiego, niedużego, wąskiego pomieszczenia. Zgasił światło w piwnicy i zamknął za sobą drzwi. Teraz mógł włączyć światło w bunkrze.

      Powiódł ręką po murze, wyczuł niezauważalne dla innych zgrubienie i delikatnie przesunął w prawo kamienną narośl. Kiedy usłyszał