w głąb. Popołudniowe słońce znikało za drzewami i dno dziury było w cieniu. Dostrzegła tam warstwę zeschłych liści i zwisającą z boku linę.
– To pułapka na niedźwiedzia czy coś w tym rodzaju?
– Niewykluczone. Gdybym położył na wierzchu gałęzie, żeby zasłonić otwór, mógłbym schwytać nawet jelenia. – Wskazał w głąb dziury. – Widzisz, co tam jest?
Pochyliła się niżej. W cieniu na dnie coś niewyraźnie lśniło. Plamki bieli pod rozrzuconymi liśćmi.
– Co to jest?
– Mój eksperyment. – Sięgnął po linę i pociągnął za nią.
Liście na dnie jamy zaszeleściły i zawirowały. Alice patrzyła, jak lina się napręża, gdy Elijah wydobywał coś z cienia. Był to koszyk. Wyciągnął go z jamy i postawił na ziemi. Odgarnąwszy liście, pokazał jej, co lśniło bielą na dnie dziury.
Zobaczyła niewielką czaszkę.
Gdy strzepał liście, ujrzała kępki czarnego futra, patykowate żebra, guzkowate kręgi i cienkie jak gałązki kości łap.
– Niezłe, co? Już nawet nie cuchnie. Jest tu prawie od siedmiu miesięcy. Kiedy sprawdzałem ostatnim razem, były na nim jeszcze kawałki mięsa. Ciekawe, jak i ono łatwo znika. Zaczęło gnić naprawdę szybko w maju, gdy zrobiło się ciepło.
– Co to jest?
– Nie wiesz?
– Nie.
Podniósłszy czaszkę, przekręcił ją lekko i oderwał od kręgosłupa. Alice wzdrygnęła się, gdy podsunął ją w jej kierunku.
– Przestań! – pisnęła.
– Miau!
– Elijahu!
– Pytałaś, co to jest.
Wpatrywała się w puste oczodoły.
– To kot?
Elijah wyjął z torby z książkami worek na zakupy i zaczął wkładać do niego kości.
– Co zrobisz z tym szkieletem?
– To temat mojej pracy. Jak kot zamienia się w szkielet w siedem miesięcy.
– Skąd go wziąłeś?
– Znalazłem.
– Tak po prostu znalazłeś martwego kota?
Spojrzał na nią roześmianymi niebieskimi oczami. Ale nie były to już oczy Tony’ego Curtisa. Przerażały ją.
– Kto powiedział, że był martwy?
Poczuła nagle, jak wali jej serce. Zrobiła krok do tyłu.
– Chyba muszę już wracać do domu.
– Dlaczego?
– Mam zadanie domowe.
Stanął nagle przy niej, podnosząc się bez wysiłku. Nie uśmiechał się już, tylko patrzył wyczekująco.
– No to… do zobaczenia w szkole – rzekła niepewnie. Cofnęła się, spoglądając w lewo i w prawo na las, który wyglądał z każdej strony tak samo. Skąd przyszli? Którędy powinna wracać?
– Przecież ledwie się tu zjawiłaś, Alice – powiedział. Trzymał coś w ręce. Dopiero gdy uniósł to nad głowę, zobaczyła, co tak ściskał.
Kamień.
Cios powalił ją na kolana. Przyklęknęła na ziemi. Pociemniało jej w oczach i miała odrętwiałe kończyny. Nie czuła bólu, tylko tępe zdumienie, że ją uderzył. Zaczęła się czołgać, ale nie widziała, dokąd idzie. Chwycił ją za kostki i pociągnął do tyłu. Ocierała twarzą o ziemię, gdy wlókł ją za nogi. Próbowała go kopać, krzyczeć, ale usta miała zapchane błotem i gałązkami. Ciągnął ją w kierunku jamy. Poczuwszy, że traci grunt pod nogami, uchwyciła się drzewka i zawisła na jej krawędzi.
– Puść, Alice – rozkazał.
– Wyciągnij mnie! Wyciągnij!
– Powiedziałem, puść! – Uniósł kamień i uderzył ją w rękę.
Krzyknęła i puściwszy drzewko, zsunęła się w głąb jamy, lądując na warstwie suchych liści.
– Alice. Alice.
Oszołomiona upadkiem spojrzała na widoczny w górze krąg nieba i zobaczyła zarys jego głowy, gdy pochylał się i patrzył na nią.
– Dlaczego to robisz? – spytała, szlochając. – Dlaczego?
– Nie mam nic do ciebie. Chcę tylko sprawdzić, ile czasu to potrwa. Z kotem siedem miesięcy. A z tobą, jak myślisz?
– Nie możesz mi tego zrobić!
– Żegnaj, Alice.
– Elijahu! Elijahu!
Drewniane deski zakryły otwór, zasłaniając krąg światła. Przestała widzieć niebo. To się nie dzieje naprawdę, pomyślała. To żart. Próbuje mnie tylko przestraszyć. Przetrzyma mnie tu kilka minut, a potem wróci i mnie wypuści. Jasne, że wróci.
Nagle usłyszała u góry głuchy łoskot. Kamienie. Układa na deskach kamienie.
Wstała i próbowała wydostać się z jamy. Chwyciła uschniętą gałązkę winorośli, która natychmiast rozsypała jej się w rękach. Drapała palcami ziemię, ale nie znalazła żadnego oparcia dla rąk, nie mogła podciągnąć się choćby kilkanaście centymetrów, bo zaraz osuwała się z powrotem. Jej krzyki przeszywały ciemność.
– Elijahu! – piszczała desperacko.
Jedyną odpowiedzią były uderzenia kamieni o deski.
Rozdział pierwszy
Pesez le matin que vous n’irez peut-être pas jusqu’au soir,
Et au soir que vous n’irez peut-être pas jusqu’au matin.
Bądź świadom każdego ranka, że możesz nie przeżyć dnia,
I każdego wieczoru, że możesz nie przeżyć nocy.
(napis wyryty na katakumbach w Paryżu)
Stojące rzędem czaszki spoglądały złowrogo ze sterty ułożonych misternie kości udowych i piszczeli. Choć był czerwiec i doktor Maura Isles wiedziała, że na ulicach Paryża, dwadzieścia metrów nad nią, świeci słońce, przenikał ją dreszcz, gdy szła mrocznym korytarzem, którego ściany wyłożone były niemal pod sufit ludzkimi szczątkami. Obcowała – nawet bardzo blisko – ze śmiercią i mnóstwo razy stawała z nią twarzą w twarz przy sekcji zwłok, ale oszałamiał ją ogrom tego miejsca, liczba kości zgromadzonych w labiryncie tuneli pod Miastem Światła. Kilometrowa trasa zwiedzania obejmowała jedynie niewielką część katakumb. Niedostępne dla turystów były liczne boczne tunele i wypełnione kośćmi komnaty, których mroczne wnętrza wyzierały kusząco zza zamkniętych bram. Znajdowały się tam szczątki sześciu milionów paryżan, których twarze rozgrzewały kiedyś promienie słońca, którzy zaznawali głodu, pragnienia, miłości, czuli w piersiach bicie swoich serc i ruch powietrza w płucach. Nie wyobrażali sobie nigdy, że pewnego dnia ich kości zostaną wydobyte z miejsc pochówku na cmentarzach i przeniesione do tego ponurego grobowca w podziemiach miasta.
Że pewnego dnia zostaną wystawieni na pokaz hordom ciekawskich turystów.
Półtora wieku temu, aby zrobić miejsce dla nowych zmarłych na przetłoczonych paryskich cmentarzach, wykopano kości i złożono je w ogromnym labiryncie dawnych kamieniołomów, głęboko pod miastem. Robotnicy,