że nikt jej nie zauważył. Stanęła w kącie, obserwując, jak łysy nauczyciel w okularach zapisuje na tablicy szybkimi ruchami chudej ręki tygodniowy rozkład zajęć.
– Punktualnie o ósmej rano spotykamy się nad jeziorem – mówił. – Jeśli ktoś się spóźni, zostanie. I straci okazję, żeby zobaczyć rzadki gatunek Amanita bisporigera, który pojawił się właśnie po ostatnich opadach. Zabierzcie wysokie buty i kurtki przeciwdeszczowe, może być błoto.
Juliana „Szczura” Perkinsa łatwo było rozpoznać wśród dwudziestki uczniów zebranych wokół stołu profesora Pasquantonia, nawet od tyłu. W wieku szesnastu lat miał już sylwetkę mężczyzny. Jego szerokie ramiona stały się jeszcze bardziej muskularne, odkąd go ostatnio widziała. Polegała na tych ramionach zeszłej zimy, gdy walczyli razem o życie w górach Wyoming. Dzięki temu wytworzyła się między nimi głęboka i trwała więź. Julian był jej bliski jak syn. Patrzyła z dumą, jak stoi wyprostowany i z uwagą słucha profesora Pasquantonia, choć ten ględził głosem przypominającym brzęczenie komara.
– Chcę mieć wszystkie wasze raporty na temat trujących roślin do piątku, zanim większość z was wyjedzie na wycieczkę do Quebecu. I nie zapomnijcie, że w środę mamy kwiz z rozpoznawania grzybów. Lekcja skończona.
Julian odwrócił się i spostrzegł Maurę, a jego twarz rozjaśnił uśmiech. Zrobił dwa kroki w jej kierunku, rozkładając ręce, by ją uściskać. Jednak po chwili zdał sobie sprawę, że patrzą na niego koledzy, i Maura musiała się zadowolić zdawkowym pocałunkiem w policzek i nieporadnym poklepaniem po ramieniu.
– Nareszcie jesteś! Czekałem na ciebie całe popołudnie.
– Teraz mamy dla siebie pełne dwa tygodnie. – Odgarnęła z jego twarzy ciemny kosmyk, pogłaskała go po policzku i wyczuła ze zdziwieniem pierwsze oznaki zarostu. Dorastał zdecydowanie za szybko.
Julian się zaczerwienił. Uświadomiła sobie, że niektórzy uczniowie nie wyszli jeszcze z klasy i stoją, patrząc na nich. Większość nastolatków ignorowała istnienie dorosłych, ale koledzy i koleżanki Juliana wydawali się zaintrygowani obecnością obcego przybysza. Byli to zarówno gimnazjaliści, jak i licealiści, ubrani w całą gamę strojów, poczynając od blondynki w podartych dżinsach, a na chłopcu w wizytowych spodniach i oksfordzkiej koszuli kończąc. Wszyscy wpatrywali się w Maurę.
– Jest pani lekarzem sądowym – powiedziała dziewczynka w minispódniczce. – Słyszeliśmy, że pani przyjedzie.
Maura się uśmiechnęła.
– Julian o mnie wspominał?
– No pewnie, przez cały czas. Poprowadzi pani dla nas lekcję?
– Lekcję? – Spojrzała na Juliana. – Nie planowałam tego.
– Chcemy posłuchać o medycynie sądowej – odezwał się piskliwie chłopiec o azjatyckich rysach twarzy. – Na biologii kroiliśmy żaby i świńskie płody, ale to była zwykła anatomia. Nie da się porównać z tym, co pani robi z martwymi ludźmi.
Maura spojrzała na ich zaciekawione twarze. Podobnie jak w przypadku większości ludzi, ich wyobraźnię pobudzały prawdopodobnie zbyt liczne telewizyjne seriale policyjne i powieści kryminalne.
– Nie jestem pewna, czy taki temat byłby stosowny – odparła.
– Bo jesteśmy dziećmi?
– Medycynę sądową wykłada się zwykle na studiach. Nawet dla większości dorosłych ta tematyka jest poruszająca.
– Nie dla nas – stwierdził mały Azjata. – Ale może Julian nie powiedział pani, kim jesteśmy?
Jesteście dziwni, pomyślała Maura, przyglądając się, jak koledzy i koleżanki Juliana wychodzą, szurając butami po skrzypiącej podłodze. W ciszy, która zapadła, Niedźwiedź wydał znudzony skowyt i pobiegł truchtem polizać dłoń Juliana.
– Kim jesteśmy? Co on chciał przez to powiedzieć? – spytała Maura.
Odpowiedział jej nauczyciel:
– Podobnie jak zbyt wielu jego kolegów, młody pan Chinn często coś mówi, zanim pomyśli. Nie ma sensu doszukiwać się głębszego znaczenia w dziecięcej paplaninie. – Mężczyzna spojrzał na Maurę znad okularów z kwaśną miną. – Jestem profesor Pasquantonio. Julian wspominał, że odwiedzi nas pani w tym tygodniu, doktor Isles. – Spojrzał na chłopca i uśmiechnął się lekko. – Nawiasem mówiąc, to dobry uczeń. Musi popracować nad pisaniem wypracowań, jest beznadziejny z ortografii. Ale lepiej niż ktokolwiek potrafi znaleźć w lesie rzadkie okazy roślin.
Julian uśmiechnął się szeroko na ten komplement, choć okraszony krytycznymi uwagami.
– Popracuję nad ortografią, panie profesorze.
– Życzę miłego pobytu u nas, doktor Isles – powiedział Pasquantonio, zbierając ze stołu notatki i rośliny. – Ma pani szczęście, że o tej porze roku jest spokojnie. Nie słychać na schodach tupotu nóg, jakby pędziło stado słoni.
Maura spostrzegła fioletowe kwiaty, które nauczyciel trzymał w ręku.
– Tojad?
Pasquantonio skinął głową.
– Aconitum. Bardzo dobrze.
Obejrzała inne okazy roślin, które rozłożył na stole.
– Naparstnica. Psianka. Liście rabarbaru.
– A to? – Podniósł do góry gałązkę z uschniętymi liśćmi. – Dodatkowe punkty, jeśli powie mi pani, co to za kwitnący krzew.
– Oleander.
Spojrzał na nią, a w jego jasnych oczach rozbłysło zainteresowanie.
– Rozpoznała go pani, chociaż nie rośnie w naszym klimacie. – Pokiwał z uznaniem łysą głową. – Jestem pod wrażeniem.
– Wychowałam się w Kalifornii, gdzie oleander jest pospolitym gatunkiem.
– Podejrzewam, że zajmuje się też pani ogrodnictwem.
– Próbuję. Ale jestem patologiem. – Popatrzyła na rośliny rozłożone na stole. – To wszystko gatunki trujące.
– A niektóre są takie piękne – westchnął profesor. – Uprawiamy tojad i naparstnicę w naszym ogrodzie kwiatowym. A rabarbar w warzywnym. Psianka, z tymi słodkimi kwiatuszkami i jagodami, rośnie wszędzie jak pospolity chwast. Otaczają nas pięknie zakamuflowane narzędzia śmierci.
– I uczy pan tego dzieci?
– Potrzebują tej wiedzy jak każdy. Przypomina im to, że świat przyrody jest niebezpiecznym miejscem, jak dobrze pani wie. – Ułożył okazy na półce i zebrał kartki z notatkami. – Miło panią poznać, doktor Isles – powiedział, po czym odwrócił się do Juliana. – Panie Perkins, wizyta pańskiej przyjaciółki nie posłuży za wymówkę, żeby odrabiać późno pracę domową. Chyba wyrażam się jasno?
– Tak, proszę pana – odparł z szacunkiem Julian. Zachował poważny wyraz twarzy, dopóki profesor Pasquantonio nie oddalił się w głąb holu i dopiero wtedy wybuchnął śmiechem. – Teraz wiesz, dlaczego ma ksywkę Truciciel Pasky.
– Nie wydaje się zbyt przyjazny.
– I nie jest. Wolałby rozmawiać ze swoimi roślinami.
– Mam nadzieję, że twoi pozostali nauczyciele nie są aż tak dziwni.
– Wszyscy tu jesteśmy dziwni. Dlatego to takie ciekawe miejsce. Jak mówi pani Saul, normalność jest nudna.
Uśmiechnęła się do niego i znów dotknęła jego twarzy. Tym razem się nie cofnął.
–