że przesadzam, robię za dużo scen, że powinnam zachowywać się jak inni i muszę przestać płakać.
A ja płakałam ze strachu, bo wiedziałam, że w szkole będą mnie izolować, że ktoś będzie ze mnie kpił, a ja nie będę w stanie się obronić.
W ten sposób szybko nauczyłam się nie dostrzegać wszystkich uczuć, doznań i emocji, których doświadczałam, bo stało się dla mnie oczywiste, że to, co czuję w środku, jest pomyłką, to, co myślę, jest pomyłką.
A co za tym idzie, ja też jestem pomyłką.
Gdy dorastałam, wszystko zastąpiła bardzo wyraźna emocja, którą zaczęłam odczuwać nieustannie: wstyd.
Wstyd z powodu tego, kim jestem, wstyd z powodu mojej niezdolności do przystosowania się i niezrozumienia, w jaki sposób funkcjonuje świat.
Żyłam tak, jakby życie mnie przerastało, było czymś nieznanym, niewygodnym i przerażającym, czymś, przed czym trzeba uciekać, gdzie pieprz rośnie, zamiast oddać się ufnie w jego ramiona. Łudziłam się, że z czasem to się zmieni, że pewnego dnia w magiczny sposób stanę się taka jak inni i wszystko będzie dobrze.
Ale czekałam na próżno.
I w ten sposób zamknęłam się w swoim świecie, w świecie specyficznej i dziwnej dziewczynki.
Małej, obcej istoty, patrzącej na rzeczywistość wielkimi, niebieskimi oczami, próbującej się dostosować i zrozumieć, i mającej jedną tylko pewność: że mówi językiem innym niż wszyscy, odczuwając nieustające napięcie, strach i nigdy nierozproszone wątpliwości.
Tak jakbym miała na głowie świecący znak, wywołujący wrogość także wśród nieznajomych.
Moje wejście w okres dojrzewania było jeszcze bardziej traumatyczne.
„Drżąca jak struna skrzypcowa”, zawyrokowała nauczycielka włoskiego, pani Baldi, w pierwszej klasie gimnazjum.
Gdyby to zdanie zapisano w książce, brzmiałoby delikatnie i czule, ale w rzeczywistym świecie tak nie było.
Dojrzewanie pukało już do drzwi, zaczynaliśmy się buntować, pisać na dżinsach i przekłuwać uszy; były to czasy, kiedy chłopcy i dziewczyny zaczynali się obwąchiwać, a bycie „wrażliwą” zamykało mnie w swoistej gablocie z hartowanego szkła, ponieważ wrażliwość to pakiet niosący ze sobą całą serię dodatków, takich jak drażliwość, obrażalskość i życie w ciągłym pogotowiu.
Znalazłam się w potrzasku między zakazami rodziców, którzy – przerażeni wizją mojego dorastania i pogrążeni w kryzysie małżeńskim – trzymali mnie na smyczy, chroniąc przed „zagrożeniami świata”, a nieufnością, jaką wzbudzałam u rówieśników, nieustannie odmawiając przyłączenia się do nich. Nie to, że tego nie chciałam – chciałam rozpaczliwie – ale dla mojego ojca każda niewinna prywatka w domu, każde piżama party, które miało się skończyć o dziewiątej wieczorem „nieprzyzwoitym” oglądaniem odcinka Róży Wersalu, było równoznaczne z rave’em na Woodstocku, twardymi narkotykami i dzikim seksem.
Więc znowu tkwię na uboczu, uznawana za nietowarzyską dziwaczkę.
„Jest abuliczna”, powiedział wręcz do mojej matki w trzeciej klasie gimnazjum nauczyciel prac technicznych, którego bardzo chciałabym dzisiaj spotkać, by spytać, co dokładnie miał na myśli!
Ale matka nie odpowiedziała mu: „Przepraszam, ale co ma pan dokładnie na myśli? Znam swoją córkę i wcale taka nie jest!”. Nie, wróciła do domu upokorzona i wściekła, grożąc mi, że powie o tym ojcu, co zresztą uczyniła tego samego wieczoru.
Możecie sobie wyobrazić moje zagubienie. Co ja takiego zrobiłam i co mogłam zrobić, by to naprawić?
Nikt nawet nie wiedział, co znaczy to słowo, którego do dziś nienawidzę i nigdy w życiu nie użyłam.
Abuliczny [od: abulia] (l. mn. -ni). – przym. [ktoś dotknięty abulią] (dosł.) ociężały, apatyczny, słaby, chwiejny, znużony, gnuśny, niepewny, niezdecydowany, obojętny, bierny, leniwy, ospały, pasywny.
Ale to mocne i nietrafne określenie użyte przez nauczyciela, który dziś przez grupę matek stworzoną na WhatsAppie zostałby nazwany „tym sukinsynem od techniki”, nie zostało odrzucone ani podane w wątpliwość, tylko było bez końca powtarzane, także przez krewnych i przyjaciół, do tego stopnia, że stało się dla mnie stygmatem, wyrokiem.
A potem, bez zapowiedzi, nadeszło pokwitanie; przymusowa eksmisja z mojego chudego i niedojrzałego ciałka, w którym udawało mi się maskować, i zastąpienie go z dnia na dzień przez niewygodne i nieznane ciało, wysokie i złożone z aż nadto obfitych kształtów, niesfornych włosków i cyklu menstruacyjnego, z bonusem w postaci naśmiewających się chłopaków z klasy.
Wtedy naprawdę poczułam, że jeśli wcześniej mogłam się ukrywać, teraz nie ma już żadnej nadziei.
Wciąż nadąsana, chudziutka dziewczynka z warkoczami ustąpiła miejsca niezgrabnej nastolatce z nadwagą, odrzucanej i nierozumianej, której w szkole szło źle, która wciąż się zakochiwała w kolejnych kretynach i marzyła, by być wolna i zbuntowana jak Madonna, a tymczasem systematycznie przyczepiano jej łatkę niedojdy.
Teraz już oficjalnie byłam dla rodziców ogromnym rozczarowaniem i nie omieszkiwali wypominać mi tego przy każdej publicznej okazji, co w tamtym czasie było „metodą Montessori” par excellence: upokorzę cię w taki sposób, by pobudzić cię do większej aktywności.
A jeśli rodzina raz ustali, że jesteś „jakaś”, będziesz napiętnowana na zawsze.
W jednym muszę im przyznać rację: nie przypominałam żadnej z moich rówieśniczek, inaczej się ubierałam (w głębi serca naprawdę uważałam się za Madonnę!), moje zachowanie było odpychające, mina posępna, nienawidziłam wszystkich i odmawiałam współpracy.
Chodziłam więc z walkmanem przyklejonym do uszu i marzyłam o ucieczce.
Chciałam uciec do Nowego Jorku i trafić do szkoły z serialu Sława.
A tymczasem rzeczywistość była taka, że nie wolno mi było nawet wyjść po południu na lody, bo kto wie, co mogłoby się zdarzyć.
Nigdy nie byłam „w porządku” i nikt nie wiedział, co ze mną robić, więc jeszcze szczelniej zamknęłam się w świecie marzeń, w którym mogłam być wolna, szczęśliwa i kochana.
Bardzo kochana.
Problem leży w tym, że dopóki jesteś dzieckiem, wszyscy są mniej więcej gotowi ci wybaczać i akceptować twój charakter, ale gdy dorastasz, nie możesz się już ukrywać.
Gdy dorastasz, nikogo nie interesuje, dlaczego zachowujesz się w określony sposób, ważne jest tylko to, że stwarzasz problemy, jesteś nieprzystosowany i powinieneś próbować się dopasować.
By uszczęśliwić rodziców, rozpoczęłam więc próby upodabniania się do tego, co chcieliby we mnie widzieć.
Był to całkowicie nieokreślony wizerunek, miał jednak spełniać bardzo wysokie standardy, którym nie byłam oczywiście w stanie w najmniejszym stopniu sprostać.
Nikt by nie był!
Miałam być pierwsza w szkole, najlepsza ze wszystkich przedmiotów; nie wystarczało robić czegoś dla samej przyjemności, by wejść w kontakt z innymi, nie – zawsze był do przeskoczenia płotek rywalizacji; a ja nie tylko nie miałam w sobie ducha współzawodnictwa, ale nie czułam też żadnej potrzeby przewodzenia w czymkolwiek, zaś nauka w szkole sprawiała mi już wystarczająco dużo trudności, by zdać sobie sprawę, że nie, nigdy nie będę w czołówce.
Ale, co było wówczas bardzo modne, albo byłeś świetny, albo byłeś osłem.