coś wyjaśnić. Moi rodzice nie byli złymi ludźmi, ale na pewno nie byli też dostatecznie przenikliwi.
Bardziej niż uzasadnione jest pragnienie, by dać swoim dzieciom to, co najlepsze, widzieć je „zwycięskimi”, patrzeć, jak awansują na społecznej drabinie, ale dziecko potrzebuje przede wszystkim miłości niezależnie od wszystkiego; ma ono w nosie możliwości i karierę, chce być tylko kochane za to, jakie jest.
Potrzebuje szacunku, opieki i stałości.
Tymczasem był to niekończący się konflikt, niekończące się karanie, niekończące się upokorzenie.
Dlatego gdy słyszę: „Chciałabym znów mieć szesnaście lat”, dostaję gęsiej skórki.
Ironia losu polega na tym, że w świetle tego, co później studiowałam i przeczytałam na temat bardzo wrażliwych osób, dopiero dziś okazuje się, że również moi rodzice tacy byli.
Nie bez przyczyny jest to cecha dziedziczna.
A hiperwrażliwy rodzic pod wpływem stresu wyrządza więcej szkody niż grad.
Staje się agresywny, przerażony, przeczy sam sobie, jest zagubiony, nie chroni, zamyka się w sobie i nie wysyła jasnych komunikatów.
Dla dziecka, a potem dla nastolatka, życie staje się koszmarem, jeśli pozbawione jest przewodnika, któremu może zaufać.
Nie miałam spójnego i prostego życia, moja nauka odbywała się w sposób chaotyczny i nieuporządkowany, a ja uważałam się za niezdolną, bo nie byłam w stanie skupić się tak jak inni. Wszyscy moi nauczyciele podtrzymywali więc tezę, że „nie jest głupia, ale się nie przykłada”, upokarzając mnie przed całym otoczeniem.
Rodzice wychodzili ze skóry, wymierzając mi kary i zabraniając wychodzenia z domu, jeżdżenia na skuterze i prowadzenia normalnego życia nastolatki.
W ten sposób, zamurowana żywcem w domu, odkryłam autentyczne i wierne pocieszenie w nutelli. Stała się ona moją niezastąpioną przyjaciółką. Taką, która nigdy nie zdradzi i jest zawsze obecna, zamieniając mnie jednocześnie w niezdarną i niepewną nastolatkę, toczącą nieustanną walkę z własnym ciałem.
Mój brak poczucia własnej wartości upoważniał przyjaciół i kolegów do traktowania mnie jako osoby przegranej i faktycznie szybko zaczęłam przegrywać na całej linii.
Wtedy przestałam się ubierać jak Madonna i oficjalnie przywdziałam mój czarny mundurek, którego już nigdy potem nie porzuciłam.
Ten kolor najlepiej pasował do mojej duszy.
Byłam smutna, melancholijna, zdołowana, źle się uczyłam i wciąż zakochiwałam się w kolejnych draniach.
Ale dlaczego taka się stałam? I przede wszystkim, czy takie miało być całe moje życie?
Bo jeśli właśnie tak miało ono wyglądać, to nie, dziękuję, wysiadam na następnym przystanku…
Napiętnowana jako głupia, tłusta, ociężała, niezdolna, ta o „okrągłych ramionach”, traktowana tak zarówno w domu, jak i poza nim, co ja tu właściwie robiłam?
Dlatego, kiedy dziś patrzę wstecz, nie wiem, jak zdołałam dobrnąć do wieku czterdziestu sześciu lat, i zbudować bez kompromisów karierę zawodową, z której mogę być dumna, oraz życie uczuciowe godne tej nazwy.
Nie sądziłam, że dotrwam do osiemnastki.
Nie wydawało mi się to możliwe.
Jak wyglądałoby moje życie w hipotetycznej wersji Przypadkowej dziewczyny?
Gdyby tylko rozpoznano we mnie hiperwrażliwą, bardzo przestraszoną dziewczynkę o intensywnej emocjonalności, gdyby pielęgnowano we mnie ciekawość, dobroć i inteligencję, moje życie byłoby o wiele szczęśliwsze.
Prawdopodobnie dobre 70 procent moich późniejszych trudności pokonałabym z dużo większą łatwością.
Wystarczyło rozpoznać, że miałam bardzo rozwiniętą inteligencję emocjonalną, a moja zdolność do nauki była jak najbardziej normalna, ale uaktywniała się w sposób twórczy, i potrzebowałam mniej liczb, a więcej obrazów, cierpliwości, uśmiechów, uścisków i wielu, bardzo wielu słów otuchy.
Gdybym była chroniona i ośmielana, dorastałabym jak normalna dziewczynka, ale nie miałam szczęścia, by spotkać jakiegoś światłego nauczyciela.
Kogoś, kto by mi powiedział, że idzie mi nie najgorzej.
Tymczasem, odkąd sięgam pamięcią, osaczała mnie cała masa pogardliwych min, wyrzutów, kar i nieuzasadnionych zniewag.
To przekonało mnie ostatecznie, by być niemiłą, nieprzystosowaną, nieinteligentną i obnosić się z antypatyczną miną.
Tak, dlatego zawsze przyciągałam ludzi gotowych mnie prowokować i nikt nigdy nie wziął mnie w obronę.
Pierwszy taki epizod musiał mieć miejsce, gdy miałam jakieś dziesięć lat, w autobusie. Byłam chuda, nosiłam długie warkocze i, jakby tego było mało, matka ubierała mnie w szkocką spódnicę i białe podkolanówki (które w tamtym czasie były istną zmorą). Pewnego dnia jakaś zupełnie mi nieznana dziewczynka z lekceważącą miną zwymyślała mnie na czym świat stoi, ot tak, bez powodu.
Tego samego roku, na wakacjach, ojciec jakiegoś dziecka, korzystając z chwili nieobecności moich rodziców, podszedł do mnie i ze srogą miną ostrzegł, żebym nigdy więcej nie traktowała źle jego córeczki. Nigdy jej źle nie potraktowałam, a nawet jeśli coś takiego się zdarzyło, wyobrażam sobie, że chodziło o sprawy, które dwie małe dziewczynki mogą załatwić między sobą, bez wzywania na pomoc posiłków. Cały następny tydzień spędziłam w strachu, że znów spotkam tego człowieka.
Nie wspominając o tym, że kiedy miałam piętnaście lat, jakaś dziewczyna nawrzucała mi na plaży, oskarżając o to, że obgadywałam ją za plecami i podwalałam się do jej chłopaka, tyle że, o dziwo, nie znałam ani jej, ani jego. Przeprosiła mnie po miesiącu, mówiąc, że ktoś wprowadził ją w błąd.
A ja przez cały miesiąc przemykałam w cieniu kabin tak, żeby nikt mnie nie zauważył.
Często zdarzało mi się być „stawianą w centrum” konfliktu; dziś przypisuję to mojej emocjonalnej kruchości. Stawałam się celem, który łatwo było onieśmielić, tak by nie zmienił się w donosiciela.
Często byłam kozłem ofiarnym, gdy tymczasem inni dobrze wiedzieli, jak żyć!
Doskonale zrównoważeni, zawsze przygotowani, zawsze przytomni, zawsze dokładni.
Zobacz, jacy inni są zdolni…
Więc zawsze próbowałam uczyć się od innych, działać jak inni.
W rezultacie w pewnym momencie pogubiłam się w tym wszystkim.
Całymi latami zadręczałam się, próbując zrozumieć, co jest ze mną nie tak, dlaczego moje postrzeganie rzeczywistości jest trzy razy bardziej intensywne niż u innych, dlaczego zawsze, wcześniej od innych, „wyczuwam” osoby negatywne i fałszywe, dlaczego jakieś dyskusje chodzą mi po głowie nawet przez pięć dni, dlaczego przeszkadzają mi głośne dźwięki, intensywne światło, krzyczący ludzie, dlaczego pewne obrazy z telewizji spędzają mi sen z powiek, dlaczego odczuwam wszelkie niesprawiedliwości w sposób absolutny, dlaczego myśl o śmierci innych, poza moją własną, jest dla mnie nie do zaakceptowania, dlaczego bez powodu ogarnia mnie strapienie, bo wydaje mi się, że jestem balonikiem w świecie wypełnionym szpilkami…
Mierząc się z tymi pytaniami, wydałam na psychoterapeutów równowartość apartamentu z tarasem przy Placu Hiszpańskim (zwracam uwagę, że wciąż wynajmuję mieszkanie!), aby przeanalizowali dogłębnie każdą moją reakcję i aby ktoś lepszy