ponownie za mąż, Posy. Taka kobieta jak ty…
– Jakoś nikt mnie nie docenił.
– Ale na pewno miałaś adoratorów?
– Przez te lata kilku się trafiło, owszem. No dobrze, masz chęć na deser, czy przejdziemy od razu do kawy?
Przy kawie Posy dalej opowiadała o swoim życiu.
– Szczerze mówiąc, to ogród mnie uratował. Obserwowanie, jak rośnie i kwitnie, musi przypominać to, co czułeś po wygranej sprawie w sądzie.
– Myślę, że ogród daje nieco więcej radości. Ty tworzyłaś coś z niczego.
– Może chciałbyś odwiedzić mnie w Domu Admirała? Mogłabym cię oprowadzić.
Freddie nie odpowiedział. Skinął na kelnerkę i poprosił o rachunek.
– Oczywiście, ja płacę. Wspaniale było porozmawiać po latach, ale muszę już iść. Mam umówionego elektryka o trzeciej. Zakłada mi oświetlenie. Powinnaś wpaść kiedyś i zobaczyć mój dom.
Patrzyła, jak wkłada banknoty pod rachunek i wstaje.
– Wybacz, że tak się spieszę. Straciłem rachubę czasu. Do widzenia, Posy.
– Do widzenia.
Kiedy zniknął, westchnęła głęboko, nim dolała sobie resztkę wina. Była kompletnie zdezorientowana, zszokowana tym jego nagłym wyjściem. W końcu to on jej szukał i nalegał na lunch. Zastanawiała się, co takiego powiedziała czy zrobiła, że nagle zerwał się i uciekł.
– No, może rzeczywiście stracił rachubę czasu – mruknęła, wstając.
Jednak czuła się trochę głupio, idąc ulicą w jasnych promieniach wrześniowego słońca. W ostatnich dniach sporo czasu poświęciła rozważaniom, czy jeśli on będzie chciał się z nią znowu spotkać, zdoła mu wybaczyć, że wtedy porzucił ją tak nagle i bez skrupułów. Nadal bardzo pociągał ją fizycznie. I dziś świetnie się bawiła w jego towarzystwie.
Och, Posy, czy ty kiedyś dorośniesz i skończysz z tymi mrzonkami?
Jadąc do domu – bardzo ostrożnie, bo w końcu wypiła dwie lampki wina – przypomniała sobie nagle, że przecież Freddie zaproponował ten lunch, by wytłumaczyć, dlaczego ją opuścił. A jednak nie napomknął o tym ani słowa.
– Ci mężczyźni – szepnęła, ściągając z siebie w domu nową bluzkę i dżinsy.
Włożyła stare bawełniane spodnie, dużo bardziej w jej stylu, i nadjedzony przez mole pulower i poszła do ogrodu.
Rozdział 7
– Bardzo dziękuję, że odebrałaś dzieci – powiedziała Amy z wdzięcznością, gdy Marie Simmonds otworzyła drzwi. – Ich opiekunkę dopadł ten wredny wirus, naprawdę nie wiem, jak bym sobie poradziła.
– Żaden problem. Masz czas na filiżankę herbaty? – spytała Marie. – Dzieciaki dostały już kolację. Oglądają w salonie telewizję.
Amy spojrzała na zegarek.
– Chętnie się napiję, pod warunkiem że to nie kłopot.
– Jasne. Wchodź.
Amy poszła za Marie wąskim korytarzem do małej, praktycznej i nieskazitelnie czystej kuchni. Mimo że domek był w nowym osiedlu – identyczny jak pięćdziesiąt innych, czego Amy specjalnie nie lubiła – poczuła ukłucie zazdrości. Było tu ciepło i wszędzie panował idealny porządek w odróżnieniu od tego, co ona miała w swoim obecnym lokum.
– Wiesz, kiedy tylko będziesz potrzebowała, zawsze z przyjemnością wezmę do nas twoje dzieci na godzinkę czy dłużej. W agencji nieruchomości pracuję do trzeciej. O wpół do czwartej jestem pod szkołą. Josh i Jake świetnie się ze sobą dogadują – dodała.
– To bardzo miło z twojej strony, naprawdę – powiedziała Amy. – Ale auto mam już naprawione i teraz powinno być łatwiej.
– Mleko? Cukier?
– Jedno i drugie, poproszę.
– Kolejny chudzielec, jak Evie. – Marie westchnęła, nalewając sobie kawę.
– Czy córka Evie pojechała już do szkoły? – spytała Amy.
– Tak. Jest tam od dwóch tygodni. Tyle było gadania i dąsów, a teraz bardzo jej się tam podoba. Najwyraźniej to twoja teściowa, Posy, zdołała przekonać Clemmie. Niewątpliwie… bardzo interesująca z niej dama.
– O tak – przyznała Amy. – Niebywale silny charakter. Kiedy tylko jestem zdołowana, myślę o niej, o tym, jakie ciężkie miała życie, i mówię sobie, że trzeba wziąć się w garść. A jak się czuje Evie po wyjeździe córki?
– Oczywiście strasznie za nią tęskni. Nic dziwnego, że doskwiera jej samotność, kiedy tłucze się sama po tym wielkim pustym domu.
– Posy zawsze bardzo ją lubiła – wtrąciła Amy.
– No tak – przyznała Marie – bardzo się zżyły, pracując w sklepie Nicka.
– Dziwne. Evie wydawała się okropnie skrępowana przy Posy, kiedy spotkałyśmy się na festiwalu literackim. Posy zastanawia się, czym mogła ją urazić.
– Naprawdę nie wiem. – Marie wzruszyła ramionami. – Evie jest strasznie skryta, zawsze taka była. Sądzisz, że Posy rzeczywiście sprzeda Dom Admirała?
– Trudno mi uwierzyć, że w ogóle bierze to pod uwagę. Należał do rodziny od setek lat. Ale obawiam się, że jej nie stać na jego remont.
– Może zapisze go w spadku synom. Stałabyś się wtedy współwłaścicielką – zauważyła Marie. – Na pewno tobie, Samowi i dzieciom byłoby tam trochę wygodniej niż w waszym obecnym domu.
– Posy wiele razy proponowała, żebyśmy u niej zamieszkali, ale Sam zawsze odmawiał. – Amy zjeżyła się, urażona. – W każdym razie mam nadzieję, że to dla nas tymczasowa sytuacja. Sam pracuje nad pewnym większym przedsięwzięciem na rynku nieruchomości.
– Słyszałam. – Marie skinęła głową.
– Naprawdę? – Amy spojrzała na nią zaskoczona. – Jak to?
– Nic w tym nadzwyczajnego. Jestem agentem nieruchomości, a Sam wpadł kilka razy do naszego biura, szukając czegoś do kupienia. To, za czym się rozgląda, świadczy, że ma co nieco do wydania. Musi go wspierać ktoś bardzo majętny.
Marie najwyraźniej lubiła wtykać nos w nie swoje sprawy, co zaczynało już drażnić Amy.
– Niestety, nic o tym nie wiem. Nie mieszam się w sprawy zawodowe Sama. – Dopiła herbatę i spojrzała na zegarek. – Czas na mnie.
– Oczywiście. – Marie łypnęła okiem na Amy, kiedy ta wstawała. – A tak przy okazji. Niedawno widziałam twojego przyjaciela.
– Tak? Kogo?
– Sebastiana Giraulta. Zajrzał do naszego biura i pytał o coś do wynajęcia na zimę. Najwyraźniej pisze kolejną książkę i chciałby znaleźć sobie w Southwold jakieś lokum, gdzie mógłby się zaszyć na kilka miesięcy i mieć ciszę i spokój.
– Nie powiedziałabym, że to mój przyjaciel, Marie. Tak naprawdę wręcz przeciwnie.
– Wiesz, co mam na myśli. – Marie mrugnęła do niej porozumiewawczo. – Po tamtym spotkaniu autorskim wydawał się tobą bardzo zainteresowany. A jest taaaki przystojny!
– Tak sądzisz? – Amy ruszyła do salonu. – No dobrze, dzieci, idziemy.