Anna Kańtoch

Pokuta


Скачать книгу

na dwa wiosła. Zawinąłem tę dziewczynę w koc, obciążyłem kamieniami i wrzuciłem do wody. Rano zwinąłem obóz i już mnie nie było. Da pan papierosa?

      – Wolno panu palić?

      Kowalski wzruszył ramionami.

      – Mnie już nic nie zaszkodzi.

      Starszy sierżant podsunął mu paczkę i patrzył, jak mężczyzna przypala papierosa.

      – A reszta dziewczyn? – zapytał, kiedy starszy pan wypuścił z płuc dym.

      – To we mnie siedziało, ta świadomość, że przez chwilę byłem panem czyjegoś życia. Chciałem ją poczuć jeszcze raz, a jednocześnie się bałem, że teraz już na pewno mnie złapią. Raz mogło mi się udać, ale nie dwa. Dlatego wróciłem do Przeradowa siedem lat później, jesienią pięćdziesiątego ósmego. Myślałem, że po takim czasie nikt mnie już nie rozpozna, a ja będę mógł pójść na miejsce, gdzie tę dziewczynę zabiłem, i może to mi wystarczy. Że gdy przywołam wystarczająco intensywne wspomnienia, nie będę więcej myślał o zabijaniu. Wtedy spotkałem następną dziewczynę, Różę, też w lesie. Pomyślałem sobie… śmieszne, wiem, ale pomyślałem, że ten las i ta zatoczka to moje szczęśliwe miejsce, że tu nic złego nie może mi się przytrafić. Dlatego zabiłem Różę, a potem wrzuciłem jej ciało do morza, zupełnie tak samo, jak zrobiłem wcześniej ze Staśką czy Franią. Potem wracałem tutaj co siedem lat, kręciłem się przez jakiś czas po mieście, znajdowałem dziewczynę, która mi się podobała, i namawiałem ją, żeby przyszła do lasu. Siedem to magiczna liczba, wie pan? Wierzyłem, że ona też przynosi mi szczęście. I najwyraźniej miałem trochę racji, bo nikt mnie nigdy nie podejrzewał.

      – I te wszystkie dziewczyny przychodziły, skuszone pana urokiem osobistym?

      – Ostatnie już nie – przyznał Kowalski, odkładając papierosa. – Piątą i szóstą wziąłem zwyczajnie na litość. Mówiłem im, że mieszkam w lesie, i prosiłem, żeby przyniosły mi trochę jedzenia. A przy okazji prosiłem też, żeby nikomu o mnie nie mówiły, bo milicja aresztuje takich włóczęgów jak ja. Czasem nie wychodziło, ale prędzej czy później znajdowałem dziewczynę, która się godziła.

      – I nigdzie indziej pan nie zabijał?

      – Nie. Jeździłem po całej Polsce, ale tylko tutaj mordowałem. Naprawdę wierzyłem w to szczęśliwe miejsce, wie pan. Co nie znaczy, że nie byłem ostrożny, szczęście nie pomoże, jeśli człowiek nie potrafi używać rozumu. I starałem się nie być chciwy. Jedno zabójstwo na siedem lat. Tak sobie postanowiłem i tego się trzymałem.

      – Wszystkie dziewczyny utopił pan w morzu?

      – Z wyjątkiem ostatniej. Ją też chciałem wrzucić do wody, ale okazało się, że już nie jestem w stanie zepchnąć łódki na morze. Zwyczajnie byłem zbyt słaby. Dlatego zostawiłem zwłoki na plaży. A potem dowiedziałem się o chorobie i pomyślałem, że tamta słabość to był znak, że to już koniec, i powinienem się przyznać. Tych dziewczyn wcześniej nikt nawet za bardzo nie szukał, a w każdym razie ja nic o tym nie wiem. Wszyscy założyli chyba, że uciekły z domów i włóczą się gdzieś po Polsce. Z Renią było inaczej, milicja zaczęła śledztwo, a potem aresztowaliście tego chłopaka. Cóż, nie wątpię, że w pana oczach jestem złym człowiekiem, ale nie chciałbym, żeby ten chłopak siedział w więzieniu do końca życia za coś, co ja zrobiłem.

      – To czemu nie zgłosił się pan od razu, jak tylko zatrzymaliśmy Andrzeja Białego?

      – Bo wtedy nie wiedziałem jeszcze ani o moim raku, ani o aresztowaniu. O tym, że niedługo umrę, dowiedziałem się dwa dni temu, dokładnie pierwszego listopada. Dzień w sam raz na taką wiadomość, nie sądzi pan? A o tym, że macie już mordercę, powiedział mi pewien człowiek w barze na dworcu. Przyjechałem pociągiem z Warszawy wieczorem o dziewiątej piętnaście, zjadłem porcję bigosu i usiadłem w poczekalni, zbierając się na odwagę, żeby do was przyjść. Chciałem przeczekać do rana, ale potem pomyślałem sobie, że w sumie co za różnica, równie dobrze mogę się przyznać w nocy. Macie wtedy mniej pracy, więc może chętniej mnie wysłuchacie.

      Igielski chrząknął, po czym powiedział już bardziej oficjalnym tonem:

      – Obywatelu Kowalski, ma pan jakikolwiek dowód na to, że to właśnie pan jest mordercą?

      – Opowiedziałem przecież, jak zginęła ta dziewczyna.

      – O tym wszystkim można było przeczytać w gazecie. Ma pan coś więcej?

      Kowalski westchnął, po czym sięgnął do kieszeni.

      – Tak się składa, że mam. Zabrałem jej wisiorek, o proszę. Pozostałym też zabierałem różne drobiazgi, ale pogubiły mi się przez lata. Teraz mi pan wierzy?

      Igielski wyciągnął rękę po cienki łańcuszek, na końcu którego dyndał złoty krzyżyk.

      – Nikt z rodziny Reginy Wieczorek nie zgłaszał, że ofierze brakowało takiego wisiorka.

      Po raz pierwszy wyglądało na to, że Jan Kowalski stracił nieco pewności siebie. Zakłopotany spojrzał najpierw na starszego sierżanta, a potem na zdjęcie dziewczyny, jakby tam szukał odpowiedzi. Wreszcie wzruszył ramionami.

      – Jeśli mi pan nie wierzy, nic na to nie poradzę. Ale to ja zabiłem. Popełnicie wielki błąd, jeśli nie zwolnicie tego chłopaka i nie aresztujecie mnie.

      – Zdaje pan sobie sprawę, że musielibyśmy mieć coś więcej niż jakąś mało prawdopodobną historyjkę, w dodatku niepopartą żadnymi dowodami?

      – Czy to oznacza, że mam wstać, wyjść i nie zawracać panu więcej głowy?

      Starszego sierżanta kusiła taka perspektywa. Wyrzucić Kowalskiego z komendy, tak jak wcześniej kapitan Rychert wyrzucił wariata bredzącego o złowrogich kobiecych narządach. Bez namysłu i bez najmniejszych wątpliwości. Nie mógł jednak tego zrobić – historyjka Kowalskiego, jakkolwiek fantastycznie by brzmiała, mogła przynajmniej częściowo być prawdziwa.

      – Nie – powiedział, przysuwając bliżej maszynę do pisania. – Teraz opowie pan wszystko, co tylko pamięta pan z tych morderstw. Daty, imiona i nazwiska ofiar, co pan z nimi robił wcześniej i później. Wszystko.

* * *

      Cztery godziny później Igielski schował do szuflady plik luźnych kartek i wstał, próbując rozruszać zesztywniałe kości. Za oknem deszcz już ustał, ale niebo wciąż było zaciągnięte chmurami, przez które z trudem przebijały się pierwsze promienie słońca.

      – Aresztuje mnie pan teraz? – zapytał Kowalski.

      Igielski pokręcił głową.

      – Mógłbym zatrzymać pana za brak dokumentów, ale mam lepszy pomysł. Pójdzie pan ze mną.

      Kowalski wziął z wieszaka suchą już pelerynę i bez słowa ruszył za starszym sierżantem.

      – Wychodzę na chwilę. – Igielski poinformował chłopaka, który w maleńkiej dyżurce przecierał zaspane oczy. – I biorę służbowy samochód.

      Młody skinął głową z roztargnieniem, a potem zmarszczył brwi na widok Kowalskiego, najwyraźniej rozwiązując w myślach trudny problem, skąd mężczyzna się tutaj wziął.

      Wsiedli do poloneza zaparkowanego pod komendą i ruszyli. Ulice o tej porze były niemal puste, tylko gdzieniegdzie przemykali zaspani ludzie śpieszący na pierwszą zmianę do niedalekiej fabryki konserw. Igielski odruchowo rozejrzał się za rybakami, których widywał bladym świtem, jak w gumowych płaszczach i kaloszach zmierzają w stronę przystani, ale ci pewnie wypłynęli już na morze. Chyba że listopad nie był sezonem na ryby? Starszy sierżant