właśnie kępę uschłej trawy, a kiedy przejeżdżali obok, odskoczył i zaszczekał nerwowo.
– Dokąd jedziemy? – zapytał Kowalski.
– Zobaczy pan.
Starszy mężczyzna wyglądał na zdezorientowanego, może nawet lekko zaniepokojonego, i to sprawiło Igielskiemu jakąś dziecinną satysfakcję. Skręcił w stronę przystani, a potem w prawo, w stronę wyjazdu z miasta. Kowalski nie odzywał się więcej, tylko patrzył w szybę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– To tutaj – powiedział starszy sierżant, zatrzymując się przed dwupiętrowym budynkiem w kolorze przybrudzonego beżu. Napis nad wejściem głosił „Szpital Miejski w Przeradowie”.
Kowalski spojrzał zdziwiony.
– Nie rozumiem – odparł ostrożnie.
– Mówił pan, że jest chory, prawda?
– Mówiłem też, że nie mam książeczki zdrowia.
Igielski wzruszył ramionami.
– Coś się załatwi.
Pola Filipiak siedziała w holu pensjonatu Rybaczówka, patrząc na wskazówki wiszącego na ścianie zegara, które przesuwały się leniwie po tarczy. Dziesiąta siedem, dziesiąta osiem. Przeniosła wzrok na rozwieszoną na drugiej ścianie sieć, zakurzoną i wciąż lekko zalatującą rybą, potem na wypchanego turbota i serię obrazów przedstawiających port oraz kołyszące się na morzu łódki, aż wreszcie zatrzymała spojrzenie na stojącym w rogu imponującym kaktusie, który wyraźnie gryzł się z rybackim wystrojem holu.
Znajome otoczenie nie mogło jej pomóc, o dziesiątej dziesięć wróciła więc wzrokiem do leżących na biurku przygód Tytusa, Romka i A’Tomka. Stare komiksy, jeszcze z czasów, gdy chodziła do podstawówki. Kontury niektórych postaci były zaznaczone niebieskim długopisem – Pola ćwiczyła w ten sposób rysowanie, dawno temu, kiedy była dzieckiem i wydawało jej się, że ma do tego talent. Teraz skończyła dziewiętnaście lat i pozbyła się większości złudzeń, choć pod niektórymi względami, jak myślała czasem ponuro, pozostała równie głupia.
Dziesiąta piętnaście.
Nie miała pojęcia, po co właściwie tu siedzi. O tej porze roku mieli tylko dwoje gości, a szansa, że zjawi się ktoś jeszcze, była minimalna. Nie teraz, w listopadzie, który turystycznie był najbardziej martwym miesiącem ze wszystkich. Późną wiosną i latem Przeradowo było oblężone przez turystów, w grudniu pojawiali się ludzie, którzy uciekali przed świątecznymi spędami – albo przeciwnie, przed świętami spędzanymi w pustym mieszkaniu. W styczniu i w lutym przyjeżdżali ci, którym nie udało się dostać dobrego miejsca w domu wczasowym w Szczyrku czy w Zakopanem (i którzy bez większego przekonania wmawiali dzieciom, że zbieranie muszelek nad zimnym morzem to taka sama frajda jak jazda na nartach), a w kwietniu pojawiały się zielone szkoły. Ale późną jesienią nie przyjeżdżał nikt i tak naprawdę już tych dwoje gości stanowiło coś w rodzaju wymodlonego przez matkę Poli cudu. Ksawery Janeczek, który postanowił pisać tu książkę, i staruszka ze Szwecji, która przyjechała Bóg wie po co – przy czym ani jedno, ani drugie z pewnością nie potrzebowało pomocy siedzącej w holu dziewiętnastolatki. Zresztą gdyby potrzebowali, na ladzie wciśniętego w kąt biurka leżał przecież dzwonek, którego dźwięk słyszalny był doskonale w każdym pomieszczeniu na parterze.
Dziesiąta trzydzieści.
Pola zastanowiła się, czy zdołałaby wytłumaczyć to matce, ale uznała, że nie warto ryzykować. Katarzyna Filipiak na pewno od razu by zapytała, czy córka dobrze się czuje, a samopoczucie zdecydowanie nie było czymś, o czym dziewczyna chciałaby teraz rozmawiać.
Metaliczny posmak paniki wypełnił jej usta, kiedy ściągała niżej rękawy swetra w jaskrawe żółto-czarne pasy. Kupiła go tydzień temu w Gdyni, dokąd wybrały się z mamą na zakupy. Nie będzie ci pasować, powiedziała matka, ale oczywiście możesz go wziąć, jeśli chcesz. Pola uparła się wtedy, że owszem, chce, a teraz czuła, że mama jak zwykle miała rację: sweter poszerzał jej i tak już dość szeroką sylwetkę, żółty nie pasował do ziemistej cery. Brzydka dziewczyna w brzydkim swetrze, która kuliła się za każdym razem, kiedy na piętrze rozlegał się stukot obcasów.
Tuż po jedenastej drzwi się otworzyły, wpuszczając do holu powiew zimnego, wilgotnego powietrza. Pola wyćwiczonym ruchem schowała komiksy pod biurko, ale kiedy zobaczyła, że do środka wchodzi zgarbiona staruszka, wyjęła je z powrotem. Caroline Magnusson miała tak słaby wzrok, że leżące w recepcji zeszyty były dla niej niewiele więcej niż kolorową plamą.
– Jak się udał spacer? – zapytała Pola grzecznie.
Matka zawsze nalegała, aby nawiązywać z gośćmi „przyjacielskie stosunki”, tak by „czuli się jak w domu”. Myśl, że część z nich mogła cenić sobie hotelową anonimowość, najwyraźniej nie przyszła jej do głowy.
Starsza pani uśmiechnęła się z roztargnieniem.
– Dziękuję, pogoda jest całkiem ładna.
No, przynajmniej chwilowo nie leje, pomyślała Pola. Dobre i to.
– Była pani nad morzem? – ciągnęła, bez większej nadziei na sukces. Jej matka potrafiła rozmawiać z ludźmi, ona nie.
Staruszka pokręciła głową.
– Poszłam w stronę miasta.
– Aha. To… eee… znacznie bezpieczniejsza trasa.
Dziewczyna poczerwieniała, pewna, że popełniła właśnie faux pas. Choć z drugiej strony Magnusson musiała przecież zdawać sobie sprawę, że w jej wieku niebezpiecznie jest spacerować po mokrych od deszczu i morskiej wody kamieniach, nie mówiąc już o schodzeniu na plażę po stromych schodach, które jesienią pokrywała warstwa śliskiego błota. Była na wpół ślepa i miała… ile mogła mieć lat? Pola stawiała, że ponad osiemdziesiąt, ale oczywiście nie mogła wiedzieć na pewno. W rejestrze gości były wpisane tylko imię i nazwisko: Caroline Magnusson, obywatelka Szwecji. Jak na Szwedkę pani Magnusson zaskakująco dobrze mówiła po polsku, Pola założyła więc, że ma do czynienia ze swojską Karoliną, która kiedyś tam, prawdopodobnie dawno temu, wyjechała za granicę, i to było wszystko.
Odprowadziła wzrokiem staruszkę, która powoli, krok za krokiem wchodziła na pierwsze piętro. Na parterze nie było pokoi gościnnych, tylko pomieszczenia gospodarcze, niewielka jadalnia i dwupokojowy apartament, gdzie mieszkały Pola z matką. Gdy pani Magnusson zjawiła się w Rybaczówce kilka dni temu, zajeżdżając pod pensjonat wyładowaną eleganckimi torbami taksówką prosto z gdańskiego lotniska, matka Poli przywitała ją i od razu przeprosiła za brak windy. Staruszka oznajmiła wtedy, że to nie ma znaczenia – odrobina ruchu dobrze jej zrobi, a poza tym z piętra widać będzie morze.
Człap, człap, szur, szur. Powoli, ale zdecydowanie, bez zatrzymywania się, z czymś, co Pola, gdyby ktoś ją zapytał, określiłaby pewnie jako determinację. Pani Magnusson wychodziła każdego ranka po śniadaniu i czasem też po obiedzie – na godzinę, może dwie. Nigdy nie mówiła, dokąd się wybiera, a dziewczyna nie dopytywała. Jej matka prawdopodobnie potrafiłaby to zrobić tak, żeby wyszło naturalnie i grzecznie, Poli pozostawało domyślanie się, po co stara, bogata Szwedka przyjechała nad polskie morze w najbardziej deszczowym i ponurym miesiącu w roku.
O jedenastej trzydzieści, równo jak w zegarku, rozległ się dobiegający z pierwszego piętra stukot maszyny do pisania. Znak, że Ksawery Janeczek przystąpił właśnie do pracy. W połowie września, gdy pisarz się meldował, Pola liczyła po cichu na jakieś ekscesy z jego udziałem – zawsze przecież powtarzano jej, że artyści są ekscentryczni, ale Janeczek