mętne kałuże, w których rozkwitały kręgi deszczowej wody. W oddali słyszał huk fal rozbijających się o nabrzeże. Pod wpływem impulsu skręcił i poszedł dłuższą drogą, najpierw przez las, a potem wzdłuż kamienistej plaży. Morze miało ołowiany kolor, z pióropuszami białej piany, którą porywisty wiatr pędził w stronę brzegu. Pachniało solą i gnijącymi wodorostami. Minął dwie dziewczynki w kaloszach i obszernych płaszczach przeciwdeszczowych, szukające muszelek albo bursztynów. Ostrzegł je, żeby nie podchodziły zbyt blisko wody, a one gorliwie pokiwały głowami i powiedziały „Tak, proszę pana”, ale kiedy się odwrócił, znowu biegały tuż przy linii, gdzie sięgały fale. Dzieci.
Dotarł do miejsca, w którym ponad miesiąc temu znaleźli ciało Reginy, i zatrzymał się na moment. Wtedy, pod koniec września, plaża wyglądała zupełnie inaczej: świeciło słońce, a morze było spokojne. Przez chwilę próbował odtworzyć obraz, który wtedy ujrzał, ale część szczegółów – tych, co do których był przekonany, że zostaną z nim do końca życia – już zatarła się we wspomnieniach. Leżała bliżej wody czy bliżej lasu? Jak miała ułożone ręce? Pamiętał niebieski płaszcz i jasne, rozrzucone na kamieniach włosy, pamiętał, że dziewczynie brakowało prawego buta, którego nigdy nie znaleźli – prawdopodobnie zabrały go fale. I pamiętał mewę, która usiadła na twarzy zmarłej i z wyraźną ciekawością dziobnęła ją w nos.
Deszcz z każdą chwilą padał coraz mocniej. Igielski pochylił się i walcząc z wiatrem, poszedł dalej. Dwadzieścia minut później w mokrych spodniach i kompletnie przemoczonych butach zastukał do drzwi przedwojennej willi. Nowacki otworzył niemal natychmiast.
– Wchodź – powiedział. – Jak ty wyglądasz? Czekaj, dam ci coś suchego do przebrania.
Igielski próbował protestować, ale gospodarz nie słuchał. Przyniósł spodnie dresowe i ciepłe skarpetki, które gość z ulgą założył. W domu pachniało świeżo upieczonym ciastem. Starszy sierżant wszedł do pokoju, gdzie cicho szumiał telewizor, i zapadł się w miękką kanapę, podczas gdy Nowacki krzątał się, przynosząc talerze i sztućce.
– Pomóc ci? – zapytał Igielski, ale gospodarz pokręcił głową.
– Siedź, dam sobie radę. Jeszcze taki stary nie jestem. Zjemy tutaj, co? Stół w gościnnym jest trochę za duży na dwie osoby.
– Jasne. – Sierżant lubił ten pokój, niewielki w porównaniu z innymi pomieszczeniami w willi, wypełniony ciężkimi orzechowymi meblami i z grubym dywanem na podłodze. Na ścianach wisiały szkice przedstawiające drapieżne ptaki, podpisane łacińskimi nazwami. Accipiter gentilis. Falco peregrinus.
– Piwa?
– Pewnie.
Barek Nowackiego był pełen drogich alkoholi, które lekarz dostawał od wdzięcznych rodzin pacjentów, ale i on, i jego gość woleli zwyczajne piwo. Była to jedna z rzeczy, które swego czasu ich do siebie zbliżyły.
Na stoliku wylądowała gorąca kaszanka, a Igielski dopiero teraz poczuł, jaki jest głodny. Jadł, niemal parząc sobie usta, i popijał piwem. Przez dłuższą chwilę w pokoju panowała cisza przerywana tylko dźwiękiem widelców drapiących o talerze, a w tle słychać było monotonny szum deszczu i szmer gałęzi ocierających się o szyby. Starszy sierżant myślał o całym tym wielkim domu i jeszcze większym zarośniętym ogrodzie, który dla pięciorga wnucząt doktorostwa musiał być prawdziwą dżunglą. Kiedyś wyobrażał sobie, że za dwadzieścia pięć lat będzie taki jak Edward Nowacki: szanowany obywatel, dom wypełniony zapachem świeżego ciasta, żona w czystym fartuszku witająca męża pocałunkiem, trójka dzieci i kilkoro wnuków. Spokojne życie w spokojnym cichym miasteczku, gdzie największym problemem były rozrabiające wieczorami nastolatki, a największym źródłem plotek proboszcz sypiający ze swoją gospodynią.
Wiedział, że to banalne marzenia, ale w głębi duszy, choć nigdy się nikomu do tego nie przyznał, był trochę dumny z tej swojej sympatii dla zwyczajności. Ludzie gonili nie wiadomo za czym, a przecież tak naprawdę mało kto był stworzony do czegoś bardziej oryginalnego niż przeciętność. Piękne kobiety, przygody i skomplikowane zagadki – wszystko to było dobre w książkach, ale nie w życiu. Im szybciej człowiek to zaakceptował, tym lepiej dla niego.
Nowacki wymienił brudne talerze na czyste i przyniósł blachę drożdżowego ciasta ze śliwkami i kruszonką. Nałożył sobie kawałek, po czym rozparł się wygodnie w fotelu.
– Wysłałem dzisiaj tego twojego Kowalskiego na internę i tam zrobili mu parę badań – powiedział. – Ale na wyniki trzeba będzie poczekać.
– Teraz niczego nie można powiedzieć? Jak na kogoś, komu zostało parę miesięcy życia, facet wygląda dość zdrowo.
Lekarz wzruszył ramionami.
– Podobno przy raku trzustki zdarza się, że długo nie ma żadnych poważnych objawów: ot, niestrawność, ból w nadbrzuszu po posiłkach czy biegunka. Tacy pacjenci dopiero w ostatnich tygodniach życia potrzebują morfiny. Dlatego owszem, Kowalski może umierać, ale równie dobrze może się okazać, że facet ma zwyczajną chorobę wrzodową albo po prostu zmyśla. To wróżenie z fusów. Pogadamy, jak będą wyniki. Nawiasem mówiąc, potem powiem ci coś ciekawego.
– Co takiego?
– Potem, powiedziałem. – Nowacki uśmiechnął się szelmowsko. – Obiecałeś mi krwawe szczegóły, pamiętasz?
– Najpierw powiedz, czy twoim zdaniem Kowalski jest wariatem, czy nie. I nie wykręcaj się, że to skomplikowana sprawa i nie można tego tak po prostu ocenić.
– Kiedy to prawda, że takie sprawy bywają skomplikowane i trudne do oceny. Ale jeśli chcesz znać moje prywatne zdanie…
– Chcę.
– Facet jest normalny jak ty czy ja. Tylko pamiętaj, że to nieoficjalna opinia.
– Będę pamiętał. – Igielski dolał sobie jeszcze piwa, a potem streścił zeznania nocnego gościa. Lekarz słuchał uważnie, nie przerywając, od czasu do czasu tylko w zamyśleniu pocierał podbródek.
– Brzmi dość fantastycznie – oznajmił, kiedy starszy sierżant skończył. – I jeszcze to nazwisko, Jan Kowalski. Jakby rzucał nam w twarz, że cała ta historia jest wymyślona.
– Wiem.
– …a jednak jest w niej coś, co nie daje ci spokoju. Inaczej byś do mnie nie przyszedł.
Igielski potarł czoło.
– Nie mam pojęcia, co o tym myśleć – przyznał. – On nie może mówić prawdy, ale z drugiej strony…
– Z drugiej strony? – podchwycił lekarz.
– Nie widzę powodu, dla którego miałby zmyślać, i to mnie męczy. Gdyby ten człowiek był czterdzieści lat młodszy, podejrzewałbym, że to jakiś głupi zakład. Ale w tym wieku nikt przecież nie robi młodzieńczych dowcipów. Na wariata też nie wygląda. Myślałem, że może próbuje kogoś kryć, ale to też nie ma sensu. Sprawa jest zamknięta, a gdyby Kowalski chciał wyciągnąć Białego z aresztu, zgłosiłby się wcześniej, od razu kiedy chłopaka zatrzymaliśmy. Poza tym gdyby kogoś krył, przyznałby się tylko do morderstwa Reginy. Opowiadanie o dziewczynach, które zabił wcześniej, sprawia tylko, że cała ta historia jest jeszcze mniej wiarygodna. Jedyne wyjaśnienie, jakie widzę, jest takie…
– Że Kowalski mówi prawdę?
Igielski z niechęcią skinął głową.
– A twoim zdaniem to niemożliwe? – Nowacki pochylił się do przodu. – Spróbujmy się zastanowić nad wszystkim po kolei. Na początek ta