Geraint Jones

Oblężenie


Скачать книгу

nas przy rowach, które wykopaliśmy poprzedniego dnia. Prac ziemnych doglądali teraz germańscy wartownicy, wyglądający na zmęczonych, pozostawieni tutaj na wypadek próby przełamania albo wypadu ze strony żołnierzy garnizonu.

      – Niewolnicy, spójrzcie na mnie! – rozkazał Germanin po łacinie. Odwróciłem się w tamtym kierunku i ujrzałem wojownika o klatce piersiowej jak beczka i brodzie w kolorze dojrzałego kasztana. – Będziecie kopać w ten sposób!

      Wycelował miecz w stronę warowni, a potem czubkiem ostrza narysował na ziemi zygzakowatą linię. Pojąłem jego intencje. Otrzymawszy cięgi od łuczników ze ścian fortu, Arminiusz wykorzysta te okopy, żeby podkraść się bliżej i skrócić czas, przez jaki jego ludzie będą narażeni na strzały. Ziemia z rowów zostanie usypana od strony warowni, dostarczając dodatkowej osłony przed wzrokiem i strzałami. Podstawowe prace ziemne okazałyby się wysoce skuteczne w zapewnieniu osłony atakującym wojownikom.

      Oczywiście najpierw ktoś musiał wykopać transzeje.

      Wepchnięto nam łopaty do rąk. Groty włóczni opadły na wysokość naszych brzuchów. Wybór mieliśmy prosty: narazić się na ryzyko rzymskiej strzały albo na pewność germańskiej włóczni.

      Zaczęliśmy kopać.

      Postępy były zadowalające. Nawet ze świadomością, że każdy metr naraża nas bardziej na pociski, czuliśmy nieodparte przyciąganie, wywołane powolnym zbliżaniem się do rzymskiej fortyfikacji. Wiedziałem, że kopanie tego rowu da mi najlepszą okazję do ucieczki, ale – poza zasięgiem łuczników – nasi germańscy strażnicy skradali się nad naszymi głowami na krawędzi rowu i ten pierwszy dzień nie dostarczył żadnej szansy, tylko zaowocował pieczeniem mięśni i wyschniętego gardła. Potem, gdy nadchodził zmierzch, usłyszałem odgłos ciała padającego na ziemię.

      To był Ekkebert.

      – Feliksie, pomóż mi! – szepnął Brando, zdecydowany postawić na nogach swojego wyczerpanego przyjaciela, zanim strażnicy zauważą bezużytecznego niewolnika.

      Powlokłem się w stronę Batawów i chwyciłem Ekkeberta za skrawek tuniki pod pachą.

      Zaczęliśmy go podnosić, ale było już za późno.

      Na krawędzi rowu pojawiło się natychmiast kilku germańskich wojowników. Spojrzeli na nas z nieskrywaną pogardą.

      Brando przemówił do nich. Nie rozumiałem słów, ale były pełne szacunku. Niemal błagalne.

      Wrogowie wyśmiali jego nadzieje. Trzech zeskoczyło do rowu obok nas. Trzymałem w dłoniach tunikę Ekkeberta, ale wzrok miałem utkwiony w ostrzach włóczni w górze.

      Brando szepnął coś do swojego wyczerpanego przyjaciela, niewątpliwie nakłaniając go, żeby stanął na nogach. Słowa nie odniosły skutku. Wtedy dłoń Germanina chwyciła mnie za bark. Ujrzałem, że inny złapał Branda za włosy. Szarpnęli nas w tył i w tym momencie musieliśmy dokonać wyboru między śmiercią u boku towarzysza a porzuceniem go.

      Pozwoliliśmy, żeby nas odciągnięto.

      Spojrzałem na Branda. Zamknął oczy. Chwilę później w czaszkę Ekkeberta wbito sztylet.

      Tej nocy, gdy leżeliśmy związani razem i ściśnięci, szepnąłem do znajdującego się obok mnie Branda:

      – Spróbuję jutro.

      – Jestem z tobą – mruknął wielki Bataw. – Nie mogę tego znowu zrobić. Ja… – Jego słowa zgasły z takim samym znużeniem i wysiłkiem, z jakim uleciało życie Ekkeberta. – Potem zapytał mnie: – Dlaczego my, Feliksie?

      Nie udzieliłem mu odpowiedzi, bo jej nie znałem. Zamiast tego zmusiłem się, żeby spać i mieć nadzieję.

      7

      Następnego ranka zaprowadzono nas z powrotem do transzei. Germańskie wojsko ponownie było w ruchu, ale nie wyglądało na to, żeby zamierzało szturmować.

      – Myślisz, że już wiedzą? Na Renie i w Rzymie? – zapytał Brando, wbijając z tlącym się gniewem oskard w ziemię.

      – Chyba tak – odparłem. Zastanawiałem się wcześniej nad tą kwestią i doszedłem do wniosku, że mobilizacja plemion była zbyt wielkim przedsięwzięciem, żeby wiadomość o tym nie dotarła do stolicy za pośrednictwem szpiegów, kupców i sympatyzujących z nami sojuszników; nie wszystkie ludy germańskie stały za Arminiuszem. Dowodziła tego obecność Batawów obok mnie.

      – Więc co teraz? – spytał.

      Nie miałem pojęcia. Według mnie wielka część sił rzymskich mogła nadal znajdować się w Panonii i Dalmacji, tłumiąc ostatnie ogniska rebelii, która srożyła się przez trzy lata, topiąc prowincje we krwi. Nawet szybko poinformowanym tygodnie zajęłoby osiągnięcie pozycji, na której mogli zablokować pochód Arminiusza, gdyby zechciał przekroczyć Ren i pomaszerować do Galii.

      – Nad Renem stoją dwa kolejne legiony – odezwał się Brando, potwierdzając moje myśli. – Ale są rozproszone w fortach i ku południu.

      – Nie muszą być połączone, żeby zatrzymać go na rzece – poddałem. – Wystarczy jedynie odciąć mosty łyżwowe.

      – A co wtedy stanie się z nami?

      Nie odpowiedziałem.

      Po porannej pracy pozwolono nam na krótki odpoczynek w rowie. Patrząc na ściany warowni w oddali, zauważyłem, że jesteśmy niemal w zasięgu łuczników – dowodziły tego cuchnące trupy germańskich wojowników, bełty strzał sterczących z ich gnijących zwłok.

      Widok poległych wyprowadził naszych strażników z równowagi; opuścili teren powyżej i dołączyli do nas we względnym bezpieczeństwie zygzakowatej transzei. Kiedy bukłak z wodą wędrował od jednych spierzchniętych ust do drugich, zrozumiałem, że pora na ucieczkę przyjdzie niebawem – albo nigdy.

      Strażnicy wydali burkliwie rozkazy. Podjęliśmy naszą harówkę. Z każdym zamachem i sztychem szpadla płytki okop zbliżał się do fortu. Niedługo potem przeleciała ze świstem pierwsza strzała. Ludzie zaczęli kopać na kolanach. Strażnicy przykucnęli, a ja dostrzegłem okazję, na którą czekałem.

      Zanim ją wykorzystałem, zapadł zmierzch – potrzebowałem długich cieni. Do tego czasu kopałem jak posłuszny niewolnik. Kiedy uznałem, że odpowiednia chwila nadeszła, obejrzałem się przez ramię.

      – Brando – ostrzegłem go, mój wzrok przekazywał wszelkie instrukcje, jakich potrzebował. Potem upadłem na kolana, sycząc z bólu.

      Najbliższy strażnik znalazł się obok mnie sekundę później. Wysoki Germanin, pochylony niewygodnie, żeby uniknąć strzał. W dłoni miał miecz, a niebieskie oczy patrzyły groźnie. Nie zauważył kamienia, który częściowo zagrzebałem w ziemi. Przykucniętemu wystarczyło potknięcie, żeby stracił równowagę i pochylił się w przód, wypatrując czegoś, co powstrzymałoby jego upadek, a nie groźby ataku – to dało mi centymetry.

      Tylko tyle potrzebowałem.

      Wywinąłem szpadlem w szerokim łuku. Trzymałem narzędzie kantem i wygięta żelazna końcówka zagłębiła się z obrzydliwym trzaskiem w potylicy strażnika. Kształt transzei skrył moje działanie i zapewnił mi kilka sekund, nim odkryją ciało – liczyłem, że to wystarczy.

      – Wiej! – syknąłem Mikonowi w twarz, częściowo wyrzucając go przy pomocy Branda na brzeg wykopu.

      Kikut nie potrzebował takiej zachęty i wystrzelił jak zając. Niebawem Brando i Folcher deptali mu po piętach. Obok mnie wydostał się z rowu Winicjusz z dziewiętnastego legionu.

      – Ty głupi chuju! – syknął do mnie, gdy ruszyliśmy biegiem, a ja błagałem nogi, żeby nie zawiodły mnie w sprincie.

      Nigdy