Lisa Kleypas

Buntowniczka


Скачать книгу

tę gorącą falę. Rhys wprawnie podsycał ogień drobnymi, celowymi ruchami.

      Za moment, zdyszana i oszołomiona, Helen bezwładnie opadła na łóżko. Tym razem nawet się nie poruszyła, kiedy Rhys oparł się nad nią na łokciach. Coś gładkiego i sztywnego dotknęło jej wilgotnego i rozpalonego krocza. Męski organ, nakierowany dłonią, odnalazł wejście do kobiecego ciała i delikatnie, lecz stanowczo zaczął się wdzierać do wnętrza. Gdy poczuła bolesne pieczenie, instynktownie chciała przed nim uciec, ale Rhys parł nieustępliwie. Jęknęła cicho, kiedy błona napinała się, pulsując żywym ogniem. Wchodził coraz głębiej, aż wreszcie wypełnił ją całą. Już nie miała jak uciec przed nim ani przed bólem.

      Rhys ujął głowę Helen w dłonie i popatrzył w jej półprzytomne oczy.

      − Przepraszam, że sprawiam ci ból, gołąbeczko. – Głos miał nierówny, chrypliwy. – Spróbuj się na mnie otworzyć.

      Leżała nieruchomo, usiłując zrzucić z siebie choć część napięcia. Ale Rhys jej nie puścił. Pocałował Helen w ramię, a potem przesunął ustami wzdłuż szyi, łagodząc nieco ból, jaki jej sprawiał.

      − Tak… – szepnął. – Tak to się dzieje.

      Do wszystkich odczuć Helen doszło jeszcze zakłopotanie, kiedy poczuła, że przeszkoda ustąpiła i Rhys zaczął się poruszać swobodniej w jej ciele. W nagłym odruchu objęła jego szerokie, muskularne plecy. Ku jej zaskoczeniu mięśnie napięły się jak stal. Zaintrygowana nagłą reakcją na tak lekkie dotknięcie, na próbę przesunęła palcami wzdłuż grzbietu mężczyzny, delikatnie drapiąc skórę paznokciami.

      Rhys jęknął i porwała go potężna fala, taka jak wcześniej Helen. Przyspieszył gwałtownie, a potem zamarł, wstrząsany spazmem, i Helen zrozumiała, że doszedł do swojego spełnienia. W nagłym przypływie instynktu opiekuńczego objęła go mocno i przyciągnęła do siebie. Po chwili Rhys odprężył się z przeciągłym westchnieniem i bezwładnie osunął na bok, uważając, żeby jej nie przygnieść.

      Dopiero teraz, kiedy było po wszystkim, Helen poczuła, że spomiędzy jej ud wycieka gorąca strużka. Wnętrze piekło ją i paliło, choć zarazem była tam dziwna pustka. Jednocześnie czuła się zaspokojona, ciało miała rozkosznie obolałe i błogo zmęczone. Ciągle nie mogła się nacieszyć dotykiem gładkiego, potężnego ciała u swego boku, emanującego męską siłą. Ostatkiem sił ułożyła się przy Rhysie, opierając głowę w zagłębieniu jego ramienia.

      Myśli Helen rozpraszały się, zanim zdołała je zebrać. Choć był środek dnia, miała wrażenie, że wokół panuje noc. A przecież zaraz będzie musiała się ubrać i wyjść w chłodne światło południa, porzucając ciepły azyl, w którym pragnęła tylko spać, spać i spać… Czuła, jak Rhys troskliwie nakrywa ich kołdrą. Na moment przerwał, żeby wyciągnąć coś spod nich – resztkę jej koszulki. Powinna się martwić, jak wróci do domu bez bielizny, ale była tak wyczerpana, że sprawy tego świata mało ją w tej chwili obchodziły.

      − Obiecałem, że uszanuję twoje rzeczy – stwierdził z poczuciem winy.

      − Byłeś rozkojarzony – szepnęła z wysiłkiem.

      Rhys zachichotał cicho.

      − Byłem oszalały, oto właściwsze słowo – sprostował. Wytarł jej uda porwanym kawałkiem batystu, cisnął go na dywan, po czym czułym gestem objął głowę Helen. – Pośpij sobie chwilę, cariad. Obudzę cię za minutkę.

      Za minutkę… Słyszała już u niego to walijskie wyrażenie. Wbrew pozorom oznaczało „później”, bez szczególnego pośpiechu. Helen posłuchała. Po raz pierwszy w życiu zasnęła w ramionach mężczyzny.

      Przez ponad godzinę Rhys po prostu tulił Helen. Był upojony spełnieniem i pijany szczęściem.

      Mógł się w nią wpatrywać bez przerwy. Każdy szczegół ciała Helen na nowo budził w nim dreszcze przyjemności. Te smukłe kształty, krągły zarys jędrnych piersi… Jej rozrzucone jasne włosy, spływające mu po przedramieniu, połyskiwały w świetle płomieni niczym płynny metal. Ale największym cudem była twarz tej kobiety − dziecięco niewinna w głębokim śnie, uwolniona z codziennej powagi. Delikatna miękkość jej ust trafiała wprost do jego serca. Jak to jest, że mając ją przy sobie, na wyciągnięcie ręki, chciałby jeszcze więcej?

      Od czasu do czasu rzęsy Helen drgały, przyspieszony oddech rozchylał usta, a palce u rąk i nóg podginały się mimowolnie. W takich chwilach Rhys przytulał ją mocniej. Tej cudownej istocie nieświadomie udało się obudzić w nim czułość, jakiej dotąd nie okazywał nikomu. Zaspokajał kobiety na wszystkie sposoby i dawał im przyjemność, ale nigdy nie kochał się z kobietą tak jak z Helen; tak jakby jego palce chłonęły cudowny eliksir miłości prosto z jej skóry.

      Pod kołdrą przesunęła smukłe udo wyżej po jego nodze, tuląc się do niego łonem i piersiami. Jego zaganiacz dziarsko uniósł głowę, gotów do czynu. Znów jej pożądał – kobiety obolałej po swoim pierwszym razie, która nie zdążyła jeszcze zmyć z siebie dziewiczej krwi i jego nasienia. Niespodziewanie, oddając mu się tak całkowicie, osiągnęła nad nim tajemniczą przewagę, którą czuł, lecz nie potrafił jej jeszcze określić. Musiał się ostro pilnować, żeby nie wziąć pod siebie bezbronnego kobiecego ciała i nie posiąść go jeszcze raz. Zamiast tego chłonął widok pięknej kobiety, ufnie w niego wtulonej.

      Płonące polano strzeliło i na palenisku posypały się iskry, na moment rozjaśniając półmrok pokoju. Rhys przyglądał się z upodobaniem, jak złocisty blask maluje skórę koloru kości słoniowej. Ulotnym, delikatnym gestem dotknął krągłego ramienia. Jakie to dziwne, że leży tutaj taki spokojny i ukontentowany, podczas gdy normalnie nie potrafił znieść ani chwili bezczynności. Mógłby tak leżeć godzinami, w samym środku dnia, po prostu patrząc na Helen.

      Nie pamiętał, kiedy ostatnio leżał w łóżku o tej porze, nie licząc tamtych trzech tygodni w Eversby Priory, kiedy dochodził do siebie po wypadku kolejowym. Wcześniej nigdy nie chorował. Tymczasem spotkało go coś, czego w życiu najbardziej się obawiał – znalazł się na czyjejś łasce. Jednak leżąc tam, w zamęcie gorączki i bólu, kojarzył chłodne dłonie młodej kobiety i jej kojący głos. Ocierała mu twarz i szyję ręcznikami nasączonymi zimną wodą i podawała słodką herbatę. Była niczym opiekuńczy anioł, wszystko w niej niosło ukojenie – jej delikatność, otaczający ją zapach wanilii, łagodny sposób, w jaki do niego przemawiała. Przez parę najbardziej niezwykłych minut w życiu Rhysa Helen podtrzymywała jego głowę, rozpaloną gorączką, opowiadając mu o starożytnych mitach albo o orchideach. Wiedział, że to wspomnienie będzie do niego wracać aż do ostatnich dni. Po raz pierwszy przestał zazdrościć wszystkim innym mężczyznom, bo wreszcie przeżył coś bliskiego szczęściu. I nie było to coś, na co musiałby polować, a potem pochłonąć, pożreć w paru kęsach… Podawano mu to szczęście łagodnie, spokojnie, małymi porcjami. Było to czyste dobro, które nie żądało niczego w zamian. Od tej pory pragnął go… pragnął jej… bez ustanku.

      Ulotne, jasne pasemko włosów falowało na nosie Helen, poruszane każdym jej oddechem. Rhys czułym gestem odgarnął je, łagodnie podkreślając kciukiem łuk cienkiej, ciemnej brwi.

      Nadal nie rozumiał, dlaczego do niego przyszła. W pierwszym odruchu sądził, że chodzi o jego pieniądze, ale był coraz bardziej pewien, że się pomylił. Było oczywiste, że nie imponuje jej błękitna krew ani akademicki umysł, żadną bowiem z tych cech nie mógł się pochwalić.

      Powiedziała, że pociąga ją przygoda. Jednak przygody po pewnym czasie zaczynają być męczące i pojawia się pragnienie powrotu do bezpiecznego azylu, który się pochopnie porzuciło. Co będzie, jeśli zapragnie powrócić do dawnego życia?

      Z westchnieniem odsunął