Remigiusz Mróz

Prom


Скачать книгу

się zbyt pomyślnie, by taki stan rzeczy mógł trwać. Zmierzali z Hallbjørnem w dobrym kierunku, oboje z optymizmem patrzyli w przyszłość, a Katrine rozmawiała nawet z Ann-Mari o tym, by dziewczyna wróciła do domu.

      Udało jej się zresztą uzyskać wstępną deklarację. Ann-Mari postawiła jednak warunek, że budynek przy Fjalsvegur musi zostać wyremontowany. Ellegaard bynajmniej nie dziwiła się takiemu ultimatum. Stan rudery jej też spędzał sen z powiek.

      – Katrine? – rozległ się głos Bærentsena.

      Podniosła się i weszła do salki. Dwóch mężczyzn z prawdziwą pasją zajęło się przeszukiwaniem. Otworzyli szafki i wyrzucili z nich wszystkie rzeczy.

      W jednej z szafek znaleźli butelki wody, trochę batonów i orzeszków. Najwyraźniej namiastka kateringu zawsze musiała być na miejscu. Jóhan podał Katrine wodę.

      – Musimy działać – stwierdził.

      W normalnych okolicznościach odpowiedziałaby, że muszą zrobić dokładnie odwrotnie. Te jednak do normalnych nie należały. Gdyby jednostka została porwana na wodach przybrzeżnych Danii, w okolicy natychmiast zaroiłoby się od służb, które znały się na rzeczy. Jeśli nie duńskich, to niemieckich.

      Szybko podjęto by czynności, które były w takiej sytuacji konieczne, poczynając od próby nawiązania kontaktu z zamachowcem. Służby w Europie od lat szkolono do radzenia sobie z takimi ludźmi, tutaj jednak działo się inaczej.

      Znamienne było już to, że wysłano straż przybrzeżną. Ci ludzie świetnie radzili sobie z poskramianiem morderczego żywiołu, jakim było morze, ale nie mieli żadnego doświadczenia w walce z ludzką naturą.

      Katrine wiedziała, że wiele będzie zależało od tego, jak zachowają się pasażerowie. Zanim przypłyną posiłki z kontynentu, to na ich barkach będzie spoczywała odpowiedzialność za rozwój sytuacji.

      Ona zaś była prawdopodobnie jedyną osobą na promie, która miała jakiekolwiek doświadczenie policyjne. Nie pozostało jej nic innego, jak uznać, że to obliguje ją do działania. I do zebrania grupy, która podejmie próbę ratunku.

      Bierność mogła mieć tylko jeden finał. I Katrine bez trudu wyobraziła sobie nagłówki w jutrzejszej prasie, solidarność w Internecie wyrażoną poprzez zamieszczanie wszędzie farerskich flag czy analizy prowadzone we wszystkich programach publicystycznych na świecie, które będą miały na celu ustalenie, czy tragedii dało się zapobiec.

      Ellegaard napiła się wody i odstawiła butelkę na stół konferencyjny.

      – Zgoda – powiedziała po chwili.

      – Tak po prostu? Sądziłem, że…

      – Nie mamy innego wyjścia. Albo my będziemy działać, albo on.

      Østerø na moment przerwał przetrząsanie ostatniej szafki i obejrzał się na pozostałych.

      – Więc od czego zaczniemy?

      Dobre pytanie, pomyślała Ellegaard. Podjąć decyzję, by nie siedzieć biernie, to jedno, ale wcielić w życie jakikolwiek plan – to zupełnie co innego. Zwłaszcza jeśli jest się zamkniętym na pokładzie, który z punktu widzenia ewakuacji nie jest zdatny do niczego i w sytuacji awaryjnej został odcięty od reszty statku.

      – Ma pani broń? – spytał Tor-Ingar.

      – Nie.

      Spojrzała na Jóhana. Na końcu języka miała pytanie, czy nie jest uzbrojony. Była to absurdalna myśl, ale właściwie uzasadniona. Jóhan handlował wszystkim – i zapewne ze wszystkimi. Na jego miejscu dla bezpieczeństwa zaopatrzyłaby się choćby w paralizator.

      – Dlaczego tak na mnie patrzysz?

      – Bez powodu.

      Bærentsen pokiwał głową i uciekł wzrokiem, jakby ciągnięcie tego tematu w towarzystwie reportera było wyjątkowo kłopotliwe.

      – Jeśli uda się nam zejść pokład niżej, dostaniemy się do szalup ratunkowych – zauważyła Katrine.

      – Na co nam one? Nie zamierzam uciekać.

      – Ani ja. Ale zazwyczaj są porządnie wyposażone we wszystko, co może się przydać rozbitkom.

      – Broń chyba się do takich rzeczy nie zalicza.

      – Nie – zgodziła się. – Ale są tam pistolety.

      – Hę?

      – Sygnałowe, na race. A do tego noże do otwierania konserw i inne narzędzia.

      Kiedy pomysł pojawił się w jej umyśle, potraktowała go jako względnie dobrą ideę. Po zwerbalizowaniu go uznała jednak, że brzmi karkołomnie. Naprawdę miała zamiar ruszyć na terrorystę uzbrojona w pistolet na race?

      Być może na jednego by wystarczyło. Odwróciłaby jego uwagę, a wówczas reszta szybko by się nim zajęła. Nie przypuszczała, by udało mu się wnieść na pokład jakąkolwiek szybkostrzelną broń. Bardziej prawdopodobne, że miał jedynie pistolet.

      Ale kto powiedział, że zamachowiec działa sam? Jeśli dotychczasowe porwania statków mogły o czymkolwiek świadczyć, powinna raczej uznać, że terrorystów jest kilku.

      Odsunęła tę myśl. Wszystko się wyjaśni, nie było najmniejszego sensu snuć teraz domysłów.

      – Z pewnością znajdzie się tam coś przydatnego – dodała.

      Spojrzeli na nią, jakby rzeczywiście wiedziała, o czym mówi. Katrine wcale nie była tego taka pewna. Nóż do konserw? Prędzej otwieracz. Kogo chciała przekonać?

      Po chwili doszła do wniosku, że samą siebie. Próbowała dodać sobie odwagi i nadziei, ale musiała przyznać, że efekt był raczej opłakany. Przynajmniej w jej wypadku, towarzysze bowiem musieli wyjść z założenia, że jeśli ktoś nosi odznakę, wie, jak się odnaleźć w takiej sytuacji.

      – Nie pozostaje nam nic innego, jak zejść na niższy pokład – odezwał się Østerø. – Jakieś propozycje?

      – Jest tylko jedna możliwość – odparła Katrine i spojrzała w kierunku klatki schodowej.

      Nie było się nad czym zastanawiać. Zdawała sobie sprawę, że albo spróbują zejść po burcie, albo rozbiją obóz w sali konferencyjnej i biernie przeczekają, aż sytuacja zostanie opanowana przez kogoś innego.

      – To nie najlepszy pomysł – zaoponował Tor-Ingar.

      – Jeśli masz lepszy, słuchamy – odpowiedział Bærentsen.

      – W ogóle nie jestem przekonany, czy powinniśmy…

      – Nie będziemy siedzieć na dupie – przerwał mu Jóhan. – Nie wiadomo, ilu zakładników wziął ten psychopata. Nie wiadomo, co zrobi. I wreszcie nie wiadomo, czy jakakolwiek interwencja z zewnątrz wchodzi w grę.

      Katrine przypuszczała, że na razie nie. Plan odbicia statku został już zapewne przygotowany, ale zanim zjawią się posiłki, może się wiele wydarzyć. A ostatecznie służby mogą zdecydować, że nie warto podejmować ryzyka.

      Duński prom to nie moskiewski teatr na Dubrowce, a premier Wysp Owczych to nie prezydent Rosji. W państwie, które liczyło tylu obywateli, ile przeciętne miasteczko na rubieżach Kraju Kamczackiego, dbało się o każdą jednostkę.

      – Mimo wszystko trzeba rozważyć, czy nie lepiej pozwolić służbom działać…

      – Chcesz zostać, zostań – oświadczył Jóhan. – I czekaj tutaj na eksplozję ładunku wybuchowego, czy Bóg wie czego.

      – Gdyby zamachowiec miał zamiar się wysadzić, już by to zrobił.

      – Ta? – burknął Bærentsen. – A mnie się wydaje, że nie można być tego pewnym. Nie wiadomo, co taki psychol ma w głowie. I nie mam zamiaru dopuścić