się do tego. Wykorzystam raczej moją transferentną magię. – Wróciła do kowala i poprosiła, żeby jej użyczył wiadro wody.
Na chwilę przestał walić młotem, podał jej pusty cebrzyk i wskazał koryto.
– Zrobię wszystko, żeby wspomóc Ildakar – powiedział bez śladu ironii.
Nathan napełnił wiadro i zaniósł je do murowanej zapory.
– Zamierzasz polać kamienie wodą, żeby się rozpuściły?
– Oczywiście, że nie. – Elsa zanurzyła w wodzie palec i nakreśliła symbol na boku wiadra; zanim znak zdążył zniknąć, znowu zanurzyła palec i nakreśliła większą wersję symbolu na kamieniach. – Runa kotwicząca i runa komplementarna. Patrz.
Kiedy dokończyła rysunek, wiadro zadrżało. Powierzchnię wody zmarszczyły koncentryczne kręgi – zbiegły się ku środkowi, a potem rozbiegły na zewnątrz. Kamienna barykada też się przesunęła.
Woda w wiadrze zrobiła się mętna, ciemna, mulista. Kamienne bloki zmiękły i zaczęły się uginać. Spajająca je zaprawa wyciekła jak płyn, a woda w wiadrze stężała jak cement. Kamienie się obluzowały, kilka spadło na ziemię.
Kiedy zaklęcie zrobiło, co trzeba, Elsa powiedziała:
– A teraz po prostu je wypchnij.
– Niezwykłe. – Nathan przycisnął dłoń do zapory i pchnął; z niepokojącą łatwością kamienie wpadły do środka, odsłaniając duże pomieszczenie. – To o wiele prostsze, niż się spodziewałem. Magia transferentna jest bardzo użyteczna, jeśli ktoś wie, jak i kiedy z niej korzystać.
Nathan i Elsa weszli do środka i przywołali nad dłonie kule światła, żeby rozjaśnić komnatę. Znaleźli się w chłodnym, ciemnym miejscu, tchnącym wilgocią z nutką metalu – nie rdzy, lecz nieokreślonym nalotem srebra i mosiądzu. Pomieszczenie nie było składem magicznych przedmiotów czy wielką biblioteką tajemnych zaklęć; pośrodku znajdował się niski okrągły murek, coś w rodzaju studni. I to było źródło dziwacznego zapaszku.
Elsa zmarszczyła brwi.
– Liczyłam na coś więcej. Czy to kolejne źródło wody? Czemu mieliby je trzymać w ukryciu?
Nathan poczuł dreszcz i radosne podniecenie.
– Już kiedyś coś takiego widziałem. To nie jest jakaś tam studnia. To sylfa.
Nathan, namawiając Nicci, żeby im towarzyszyła bez zwłoki, tylko napomknął o tym, co znaleźli razem z Elsą.
– Chociaż odzyskałem dar, to nie wykorzystam tego odkrycia, bo do tego trzeba tak addytywnej, jak i subtraktywnej magii. To ty będziesz z tego korzystać.
Nicci, wchodząc do pomieszczenia, wysunęła się naprzód i zapaliła własne światło, badawczo się przyglądając niskiej ściance. Damon, Quentin i blada czarodziejka Lani też do nich dołączyli, zaciekawieni, co wzbudziło taki entuzjazm Nathana.
– Co to jest? – zapytał Damon, patrząc na Elsę; wydawał się nieufny. – Co może być tak ekscytującego w jakiejś dziurze?
– To coś więcej niż dziura – powiedziała Nicci; czuła, jak w jej umyśle pojawiają się rozmaite sposobności. – To studnia sylfy, rodzaj sieci transportującej.
Lani zmarszczyła brwi.
– Co to jest sylfa? Nigdy o tym nie słyszałam.
– Sylfa to kobieta zmieniona w istotę o wielkiej mocy. Każdy, kto ma dar magii addytywnej i subtraktywnej może przemieszczać się w sylfie na ogromne odległości, niemal natychmiastowo. Już tak robiłam.
– Sądzisz, że sylfa wciąż żyje? – zapytał Nathan. – Możesz nią podróżować?
Nicci oparła dłonie na kamiennym kręgu i spojrzała w wilgotną głębię, o metalicznej woni. Studnia wydawała się nie mieć dna – po prostu bezkresna pustka. Nie wyczuła żadnego ruchu, nie usłyszała dźwięku.
– Korzystałam przedtem z dwóch różnych sylf i ta może być podobna do nich albo zupełnie odmienna. Ildakar leży daleko od znanych mi punktów docelowych. To może być część odmiennej sieci sylf, z punktami docelowymi na obszarze Starego Świata. – Myśli kłębiły się jej w głowie. Czy mogłaby się przenieść do Pałacu Ludu i opowiedzieć Richardowi o pradawnej armii? Ildakar dotąd był osamotniony, nie miał znikąd pomocy. – Może kiedy się dowiem, co Utros zamierza zrobić z Ildakarem, udam się z wieściami do innych miast.
ROZDZIAŁ 17
Wódz-czarodziej Maxim, chociaż pogardzał Ildakarem, zaczął się zastanawiać, czy warto porzucać cywilizację. Piątego dnia na zdradzieckich moczarach był brudny, przemoczony, ubłocony i głodny. Nieustannie atakowały go chmary spragnionych krwi owadów.
Przebijając się przez cierniste krzewy i ostre jak brzytwa turzyce, wykorzystywał dar, żeby się wyplątać z mocnych jak liny pajęczyn. Dotarł do pagóra porośniętej mchem ziemi, gnijących gałęzi i kępek trzciny. Zrezygnowany uświadomił sobie, że lepszego miejsca na obozowisko nie znajdzie.
Czarne spodnie były wymięte i ubłocone, ale przynajmniej solidny jedwab się nie podarł. Dzięki butom ze skóry yaxena miał suche stopy; póki nie zapadł się po kolana w błocko, bo wtedy woda wlała się do środka.
Chodził dookoła żałośnie małej wysepki i słuchał chlapania i plusków istot poruszających się w niemrawo płynących wodach. Przywlókł oślizłe, pokryte mchem gałęzie i ułożył kupkę mokrego drewna na ognisko. Trzeba będzie po mistrzowsku korzystać z daru, żeby przetrwać noc w suchości i cieple, lecz był jednym z najpotężniejszych czarodziejów Ildakaru. Z pewnością uda mu się rozpalić ogień.
Ułożył drewno w byle jaki stos. Skinieniem dłoni posłał w niego dar, zmienił wilgoć w parę, która z sykiem uleciała, i osuszył drewno. Rzucił iskrę w sam środek, uważając, żeby drewno nie buchnęło wielkim płomieniem. Wkrótce miał strzelający i potrzaskujący ogień. Mrok gęstniał.
Z pniaka zrobił prowizoryczne siedzisko; usunął szorstką korę i dopiero wtedy usiadł. Zapowiadała się kolejna pozbawiona wygód noc. Pomyślał tęsknie o obszernych łożach w swojej wspaniałej willi. Mógłby spać na jedwabnych prześcieradłach, czując wpadający przez okna chłodny wiatr, bez wątpienia zaspokojony po seksie z jedną ze swoich partnerek z erotycznych zabaw. Mógłby też lec przy zimnej, złośliwej Thorze, której lodowaty ziąb sięgał poza ciało, jak i w głąb jej duszy. Maxim zadygotał i przysunął się do ogniska. Nie, nawet to było lepsze niż bycie z nią.
Blisko dwa tysiące lat temu szczerze kochał Thorę. Myśli o niej przepajały jego uczucia i działania. Byli nierozłączni, kochali się tak gorąco, że nawet minstrele nie potrafili tego zadowalająco oddać. Władczyni i wódz-czarodziej wspólnie stworzyli potężną magię, żeby władać miastem, którego opiekunami i strażnikami się ogłosili. Thora marzyła o zbudowaniu idealnej społeczności; każdy niewolnik i robotnik, każdy kupiec miał na swój sposób służyć Ildakarowi.
Takie było marzenie Thory, a ponieważ Maxim był zaślepiony miłością, pozwolił żonie postawić na swoim. Teraz wzbudzało to w nim odrazę; wokół niosły się nocne odgłosy moczarów, a on nie mógł uwierzyć, że był taki naiwny. Sam był potężnym czarodziejem, czemu więc serce miał takie słabe? Powinien był się sprzeciwić i ukształtować Ildakar według swoich życzeń. Wtedy był głupcem, sądził, że naprawdę właśnie tego chce. A może i tak było, lecz pragnienia i potrzeby Maxima się zmieniły, a zainteresowanie Maxima osłabło. Ildakar był jego największym triumfem, ale przez stulecia stagnacji się nim znudził.
Maxim i Thora po oblężeniu przez generała Utrosa działali wspólnie z innymi czarodziejami. Cóż za wspaniałe dni, pełne sensu i determinacji! Jednakże nawet taka namiętność