Haylie Pomroy

Lecz siÄ™ jedzeniem.


Скачать книгу

a walką z chorobą i wiem, że bez pożywienia, które daje mi siłę do utrzymania tej równowagi, dawno bym zginęła.

      To już moja czwarta książka – dla tych, którzy są ze mną od początku, nasza czwarta książka razem – i czuję, że przeszliśmy wspólnie tak długą drogę w odkrywaniu siebie, że moi czytelnicy są niczym moi klienci albo przyjaciele (oczywiście witam także was – moi nowi znajomi). Wszyscy wyruszyliśmy na wyprawę, której celem jest samopoznanie, odkrywanie siebie i samouzdrawianie. Dzieliliśmy się chlebem i solą i pracowaliśmy nad naprawieniem pewnych bardzo źle funkcjonujących relacji dotyczących żywności. Zakładając, że jesteście moimi przyjaciółmi, będę mogła być z wami bardziej szczera i bezpośrednia niż w którejkolwiek z moich wcześniejszych książek.

      A teraz pozwólcie, że wezmę głęboki oddech i pokrótce opowiem, skąd pochodzę i dlaczego tak głęboko wierzę w to, że żywność może być lekiem.

      Przyszłam na świat z całą listą wszelakich alergii: na jedzenie, pyłki i rozmaite substancje, które mogą stykać się ze skórą. Mam też autoimmunologiczną przypadłość o nazwie idiopatyczna plamistość małopłytkowa (ITP). Sprawia ona, że w mojej krwi jest bardzo mało trombocytów, czyli płytek krwi, bo moje ciało przez pomyłkę atakuje je i niszczy. W rezultacie moja krew kiepsko krzepnie, a to powoduje, że bardzo łatwo się siniaczę i trudno jest zatamować u mnie krwawienie, nawet z niewielkiej ranki. Bywa, że ta choroba przebiega łagodnie. Czasem pojawia się u dzieci, a potem sama przechodzi. W moim przypadku ma jednak charakter przewlekły i będzie mi towarzyszyć do końca życia. U mnie każde krwawienie może skończyć się źle; jak wtedy, gdy pękła mi torbiel na jajniku. O swojej chorobie dowiedziałam się, gdy w wieku 17 lat dostałam krwotoku podczas usuwania migdałków.

      Moja mama mawiała, że urodziłam się w biegu. I nawet jako dziecko nigdy nie pozwalałam, żeby jakieś zdrowotne problemy przeszkadzały mi w codziennym pędzie. Z powodu alergicznego wyprysku miałam zmiany na powiekach i dłoniach, kupowałam więc całe paczki bandaży, obwiązywałam nimi palce, a potem zakładałam na to białe, bawełniane rękawiczki albo takie do konnej jazdy. Jedynym miejscem, w którym czułam, że bez problemu mogę przez cały dzień chodzić w rękawiczkach, była stodoła. Gdy wieczorem wracałam do domu, moczyłam ręce w ciepłej wodzie z betadyną, bo krew i pot sprawiały, że bandaże przylepiały się do skóry. Miałam też straszne wypryski w zgięciach łokci i kolan. Gdy szliśmy na plażę, piasek i sól jeszcze pogarszały sytuację, wywołując dotkliwy ból. Przez całą drogę powrotną do domu płakałam, ale gdy po kilku dniach ból łagodniał, błagałam mamę, żebyśmy znów pojechali nad morze. Takie było moje życie z chorobą autoimmunologiczną – przynajmniej do czasu, gdy nauczyłam się wykorzystywać żywność do kontrolowania swoich dolegliwości.

      I wtedy, a miałam wówczas 25 lat, przeżyłam okropny wypadek samochodowy, w którym omal nie straciłam życia. Przez następne 3 lata z powodu zamkniętego urazu głowy byłam podopieczną centrum rehabilitacji po urazach mózgu. Musiano mi też kompletnie odbudować bark. Najpierw przez 9 tygodni leżałam w gipsie od biodra po kciuk, który wystawał, jakbym zamierzała złapać stopa. Potem na kolejne 8 tygodni przygipsowano mi rękę do talii. Wypadek pozostawił mi też pamiątkę w postaci bólowego zaburzenia ośrodkowego układu nerwowego, określanego mianem algodystrofii albo choroby Sudecka (RSD – Reflex Sympathetic Dystrophy Syndrome). Kiedyś popełniłam ten błąd i przeczytałam, co lekarz napisał w mojej karcie choroby. „Jeden z najgorszych przypadków RSD, jakie widziałem w całej mojej karierze. Prawdopodobnie popełni samobójstwo”. Wyobrażacie sobie, jak to jest przeczytać notatkę, z której wynika, że przez resztę życia będziecie prawdopodobnie doświadczać tak wielkiego bólu, że najpewniej ze sobą skończycie? Mogę was zapewnić, że to nic śmiesznego. Zainspirowało mnie to jednak do poszukiwania odpowiedzi na pytanie, co się ze mną dzieje. Jakie szlaki metaboliczne były zaangażowane w zaburzenia układu nerwowego, których doświadczam? To wtedy po raz pierwszy na poważnie zwróciłam się ku żywności i medycynie alternatywnej – by ulżyć sobie w bólu i chronić swoją psychikę.

      Mogłabym pewnie nawet pozwać moje ciało przed sąd za to, że nie spełnia ogólnie przyjętych standardów i ciągle się psuje (to amerykańskie Lemon Law). Po tym, jak poroniłam, a następnie w odstępie kilku tygodni to samo spotkało dwie moje kuzynki, dowiedziałam się, że wszystkie trzy jesteśmy homozygotami mutacji w genie kodującym MTHFR (reduktazę metylenotetrahydrofolianu). To genetyczna wada, która sprowadza się do tego, że organizm nie potrafi efektywnie przyswajać kwasu foliowego.

      Dzięki wieloletniej pracy i upowszechnianiu wiedzy, jaką prowadzi March of Dimes, każdy dziś chyba wie, że kwas foliowy jest niezbędny do zapobiegania niektórym rodzajom wad wrodzonych i że ta witamina zmniejsza ryzyko poronienia. Hasło March of Dimes brzmi: Every woman every day (Każda kobieta, każdego dnia), co oznacza, że wszystkie panie w wieku rozrodczym powinny codziennie przyjmować suplementy kwasu foliowego. W moim przypadku jednak to by nie pomogło, bo ze względu na wadę genetyczną mój organizm nie potrafi wykorzystywać kwasu foliowego w tradycyjnej postaci. To zaś sprawia, że ryzyko poronienia albo urodzenia dziecka z wadą rdzenia kręgowego było u mnie bardzo wysokie.

      Jakby tego było mało, dowiedziałam się też, że mam coś, co określa się mianem „zespołu łamliwego chromosomu X”. To dziedziczna przypadłość, w której chromosom X jest bardziej podatny na uszkodzenia, szczególnie te spowodowane niedoborem kwasu foliowego. W najcięższych przypadkach może to prowadzić do ciężkich zaburzeń poznawczych i upośledzeń, z autyzmem włącznie. W moim przypadku chodziło o stosunkowo ciężką dysleksję i ADHD, za które dziś jestem wręcz wdzięczna, bo pozwoliły mi ustalić priorytety i doprowadziły mnie do celu. Dzięki moim niedoskonałościom stworzyłam sobie całą sieć wsparcia. Gdy byłam młodsza, sprawiały mi wiele problemów, ale dziś nauczyłam się, jak sobie z nimi radzić, a przy tym przypominają mi one, dlaczego jestem tu, gdzie jestem.

      Tu muszę wziąć kolejny głęboki oddech, bo na ogół o tym wszystkim nie opowiadam. Jak zatem udało mi się przetrwać z tymi wszystkimi chorobami? Myślę, że lepiej byłoby zapytać: „Jak udało mi się nie tylko z nimi przeżyć, ale i rozkwitnąć?”. Gdy ostatnio byłam u hematologa (muszę go odwiedzać regularnie ze względu na moje ITP), powiedział mi:

      – Wiesz, ty naprawdę jesteś zbyt zdrowa, żeby tu przychodzić. Masz nienaprawialne, genetyczne zaburzenia krzepnięcia, a mimo to twoje wyniki są fantastyczne. Zupełnie tego nie rozumiem.

      – Świetnie – odparłam. – Zatem nie muszę się tu już pojawiać!

      – Zobaczymy się za 4 miesiące – odparł z uśmiechem. – Ale i tak nie rozumiem.

      Takie wizyty zawsze przypominają mi, że należy być wdzięczną. Dziś moje wyniki badań są świetne i muszę za to podziękować temu, co jem. Nie brałam prednizonu od czasu, gdy skończyłam 21 lat, i muszę za to podziękować temu, co jem. Urodziłam dwoje wspaniałych, zdrowych dzieci i muszę za to podziękować temu, co jem. Z moim RSD radzę sobie bez leków i muszę za to podziękować temu, co jem. Mimo problemów z uczeniem się napisałam trzy bestsellery „New York Timesa”. Moja kariera kwitnie. Czuję się dobrze tu i teraz. Za to wszystko muszę podziękować temu, co jem.

      Wierzę, że przeszłam przez to wszystko nie tylko po to, żebym ja mogła być zdrowa. Wiem, że ostatecznym celem było to, bym mogła pomagać innym. Chcę, żeby moi klienci i czytelnicy mieli za co dziękować temu, co jedzą. Za to, jak dobrze się czują, jak skutecznie udało się im rozwiązać problemy ze zdrowiem i jak mogą teraz żyć pełnią życia. Chciałabym, żeby odnosili same sukcesy i triumfowali tak jak ja. Wszyscy mamy gorsze dni, ale możemy sprawić, by tych dobrych było więcej – o wiele, wiele więcej.

      Na szczęście dla mnie – i dla was – wiem, jak